Reklama
Rozwiń

Zmierzch liberalizmu, marsz autorytaryzmu

Czy pandemia stanie się impulsem, który przekieruje nas od liberalnej demokracji ku maskowanemu wyborami autorytaryzmowi? Pretekstem do obcinania naszej wolności stało się znów bezpieczeństwo, tyle że tym razem zdrowotne.

Publikacja: 24.04.2020 10:00

Jeżeli coś pcha do protestu – jak tego przedsiębiorców w Krakowie 7 kwietnia – to np. przekonanie o

Jeżeli coś pcha do protestu – jak tego przedsiębiorców w Krakowie 7 kwietnia – to np. przekonanie o niedostatecznej pomocy od państwa dla poszkodowanych przez kryzys. Obostrzenia związane z pandemią społeczeństwo przyjęło właściwie bez dyskusji

Foto: Reporter

Oglądając w muzeum (dziś to niestety niemożliwe na żywo) wielkie płótno, choćby takie jak Matejkowy „Hołd pruski", nie powinno się stać blisko. Nie zobaczymy wtedy całej kompozycji i nie będziemy w stanie jej ocenić. Owszem, dostrzeżemy ślady pojedynczych pociągnięć pędzla czy fakturę farby, ale nie o to przecież w obrazie chodzi.

Obraz, który się wyłania z pandemii Covid-19, na razie obserwujemy z dość bliska i chyba wciąż nie bardzo możemy się od niego odsunąć. Można jednak spróbować zobaczyć choć trochę więcej niż parocentymetrowy fragment. Inna sprawa, że to, co ujrzymy, może nas przerazić. A już zwłaszcza jeśli cenimy sobie wartości takie jak osobista wolność, własna praca, stabilność prawa. I jeśli liberalnej demokracji nie uznajemy za największe zło świata, nawet jeżeli nie jesteśmy jej fanatycznymi wielbicielami.

Najpierw jednak powinniśmy zadać sobie pytanie: czy, jak twierdzi wielu komentatorów, po pandemii pojawi się całkiem nowy świat, czy też – jak choćby atrgumentuje w analizie na portalu Foreign Affairs analityk Richard Haass – koronawirus niczego nie zmieni, a jedynie przyspieszy już zachodzące zmiany. Haass w swoim wywodzie zajmuje się głównie geopolitycznym układem świata, ale to stwierdzenie można rozciągnąć na proces odwrotu od liberalnej demokracji. O ile dotąd przebiegał nierównomiernie, skokami – jak choćby wybór Donalda Trumpa, a w Polsce stanowczy zwrot ku państwowemu centralizmowi i socjalizmowi w gospodarce – i nie bez oporów, o tyle pandemia może być w tym sporze faktycznie punktem zwrotnym lub może raczej skokiem wyjątkowo dalekim. Kilka zjawisk i tendencji możemy już wskazać.

Poza dyskusją

Przede wszystkim z planu debaty publicznej zniknęła niemal całkowicie kwestia wolności. To oczywiste, że w momencie, gdy pojawia się zagrożenie, niektóre z naszych swobód muszą zostać ograniczone. Z tym zgodzą się zapewne wszyscy poza zdeklarowanymi anarchistami lub skrajnymi libertarianami. Rzecz jednak w tym, że w Polsce – i nie tylko – dzieje się to bez śladu krytycznej dyskusji. A jeżeli już jakaś krytyka się objawia, to jedynie taka idąca po doskonale znanej, jałowej i rutynowej linii konfliktu politycznego. To możemy zostawić na boku, ponieważ to niegodny uwagi rytuał.

Z zadziwieniem obserwuję, jak polskie media – w tym i te tradycyjnie niechętne obecnej władzy – ograniczają się do suchego relacjonowania kolejnych obostrzeń, nie starając się nawet pobieżnie analizować ich pod kątem wybalansowania kosztów dla wolności osobistej i zapewnienia bezpieczeństwa. Taka debata po prostu nie istnieje – ani w największych polskich gazetach, ani w programach publicystycznych czy informacyjnych. I to mimo że nietrudno znaleźć opinie prawników lub specjalistów od ochrony prywatności wskazujących na bardzo wątpliwy charakter wprowadzanych przepisów.

To jednak nie jest tylko polska specjalność. Wygląda to tak, jakby cały główny nurt kreatorów opinii publicznej na Zachodzie postanowił przejść do porządku dziennego nad tym, jak gwałtownie i głęboko rządy postanowiły zaingerować w nasze prawa przy okazji epidemii. Nawet krytyka Węgier, gdzie rząd Viktora Orbána dostał bezterminowo bezprecedensowe uprawnienia, jest cicha i wyłącznie rytualna, znów po linii czysto politycznej.

Terroryzm i gwałtowne spory

Można by uznać, że to normalne w sytuacji, gdy zagrożenie jest bliskie i realne. Tylko że po 1989 roku mieliśmy przynajmniej jedną porównywalną sytuację, a jednak wówczas dyskusja była – i to gwałtowna. Po tym, gdy 11 września 2001 roku islamscy terroryści uprowadzili cztery samoloty, po czym dwa z nich zostały rozbite o wieże World Trade Center, jeden o gmach Pentagonu, a jeden roztrzaskał się na polach Pensylwanii, kwestia radykalnych ograniczeń prywatności i swobód obywatelskich natychmiast stała się ważnym tematem. Administracja George'a W. Busha błyskawicznie przygotowała i zaczęła forsować w Kongresie Patriot Act – ustawę zawierającą niespotykaną wcześniej w USA w jednym akcie prawnym, w czasach jednak pokoju, liczbę ograniczeń praw obywateli.

Uzasadnienie było podobne jak dzisiaj: ludziom trzeba zapewnić bezpieczeństwo i musi się to stać kosztem wolności oraz prywatności. A jednak nie obyło się bez gwałtownych sporów, gorących dyskusji – zwłaszcza w USA, ale też w Europie, gdzie tradycyjnie obywatele są mniej na tym punkcie wyczuleni. W sprawie Patriot Act całkowitej zgody nie było nawet wewnątrz Partii Republikańskiej. Kolejne systemy nadzoru, obostrzenia przy podróżach, mechanizmy automatycznego rozpoznawania twarzy i inne rozwiązania, owszem, w większości były w końcu aprobowane, ale nie bez oporu. Tamten czas był zresztą impulsem dla powstania wielu organizacji zajmujących się właśnie strzeżeniem naszej wolności i prywatności. Inna sprawa, że wspomniany Patriot Act, który miał być rozwiązaniem tymczasowym, obowiązuje do dzisiaj, choć w zmodyfikowanej i okrojonej postaci.

Żaba gotowana powoli

Co takiego w ciągu tych 19 lat się stało, że dzisiaj podobnej dyskusji właściwie nie ma? Przecież ryzyko – jeżeli spojrzeć na jego relatywną skalę – jest podobne. Wówczas islamski terroryzm uderzył w najpotężniejszy kraj świata, burząc ostatecznie złudne, jak się okazało, przekonanie o końcu historii. Jednego dnia w sercu Ameryki zginęły niemal 3 tys. osób, rannych zostało około 6 tys. Nie licząc tych, którzy ponieśli trwały uszczerbek na zdrowiu lub zmarli później z przyczyn związanych z zamachami.

W samym 2014 roku – jak dotąd najtragiczniejszym, jeśli chodzi o terroryzm – zginęło w zamachach ponad 44 tys. ludzi! Czyli zaledwie o połowę mniej niż jest dotąd zgonów przypisanych Covid-19. Przy czym o ile stosunkowo łatwo określić, kto zginął w wyniku zamachu terrorystycznego, o tyle kryteria śmierci z powodu zakażenia koronawirusem nie są jasne i są przedmiotem intensywnej debaty naukowej. Jak to możliwe, że w sprawie ograniczania wolności obywatelskich ze względu na terroryzm debata była jednak intensywna, a gdy idzie o znacznie dalej idące ograniczenia z powodu epidemii – praktycznie jej nie ma?

Można uznać, że mamy do czynienia z syndromem powolnego gotowania żaby. Znaczyłoby to, że w pewien sposób dwie dekady radykalnego terroryzmu, głównie islamskiego (ale też będącego odpowiedzią na niego, by wspomnieć choćby morderczy rajd Andersa Breivika na wyspie Utoya w Norwegii oraz w stolicy tego kraju, Oslo, w 2011 roku – 77 ofiar), przyniosły nieoczekiwany i bardzo szkodliwy efekt: znieczuliły ludzi na kolejne ingerencje w naszą wolność i prywatność. Skoro przez kilkanaście lat wolność i prywatność systematycznie ograniczano, to ludzie zachowali się teraz jak gotowana powoli żaba: w którymś momencie przestali reagować na kolejne obostrzenia i obecnie, gdy jest ich wyjątkowo dużo, w większości biernie im się poddają.



Ułuda całkowitego bezpieczeństwa

Możliwe również, że spora część ma złudną nadzieję, że to, co się dzieje, jest może uciążliwe i przykre, ale tymczasowe. Że trochę się przemęczymy, lecz potem wrócimy do sytuacji sprzed pandemii. To skrajna naiwność. Czy kiedykolwiek się zdarzyło, żeby jakiś rząd zrezygnował dobrowolnie z raz uzyskanych większych kompetencji, wpływu na obywateli, ograniczeń prywatności, możliwości inwigilacji? Jeśli takie sytuacje miały miejsce – jak w przypadku Patriot Act, który był nieco okrawany przy okazji kolejnych przedłużeń obowiązywania – to działo się to jedynie w następstwie ostrych politycznych awantur. A i to w małym stopniu i rzadko.

Czy ktokolwiek sądzi, że wprowadzone do ustawy o zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi drakońskie kary administracyjne znikną z tego aktu po epidemii? A przecież łamią konstytucyjną zasadę niekarania dwa razy za to samo – ne bis in idem. Albo że w którymś momencie wycofane zostaną aplikacje służące teoretycznie wskazywaniu, kto w naszym otoczeniu przechodził Covid-19, a w praktyce tworzące ogromne możliwości inwigilacji obywateli? Oczywiście, że nie, między innymi dlatego, że rządy zawsze będą mogły twierdzić, iż niebezpieczeństwo nadal gdzieś jest, podobnie jak twierdzą – zresztą zgodnie z prawdą – że terroryzm nie zniknął, więc trzeba utrzymywać w mocy rozliczne rozwiązania, wprowadzane od początku pierwszej dekady XXI wieku.

Porażka wolności to porażka części liberalnej doktryny, i to tej, wydawałoby się, najmniej kontrowersyjnej. Jak się okazuje – tak nie jest, a pretekstem do obcinania naszej wolności znów stało się bezpieczeństwo, tyle że tym razem zdrowotne.

To właśnie ułuda dążenia do całkowitego bezpieczeństwa jest największym wrogiem wolności – od czasu dłuższego nawet niż dwie dekady, które minęły od zamachów w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Przy czym dotąd okrawanie wolności odbywało się wolno, cienkimi plasterkami, przy różnych uzasadnieniach: żeby wypadków na drogach było mniej, a najlepiej wcale; żebyśmy byli zdrowsi, a więc trzeba zabronić jedzenia rzeczy uznanych przez decydentów za niezdrowe; żebyśmy żyli dłużej, a więc trzeba nas zmusić do „ekologicznych" zachowań, i tak dalej. Teraz ludzie, przerażeni obrazami z Bergamo czy Ekwadoru, którymi dla podkręcenia emocji nieustannie epatują media (nie prezentując zarazem w ogóle poglądów sceptycznych wobec skali zjawiska i podjętych działań zapobiegawczych, choć takich przecież nie brakuje), są gotowi zgodzić się niemal na wszystko. W Polsce pokazał to sondaż, w którym aż 63 proc. pozytywnie oceniło wprowadzane ograniczenia i restrykcje. Oczywiście to badanie z ogólnym pytaniem, część restrykcji ma sens, a część nie ma go kompletnie. Odpowiedzi na bardziej szczegółowe pytania dałyby zapewne bardziej miarodajny obraz. Wynik jest jednak znaczący.

Dwie możliwe drogi

Drugi wątek to gospodarka. I tutaj liberalizm był od dłuższego już czasu w defensywie, szczególnie w Polsce, gdzie PiS znakomicie zekonomizowało politycznie zaskakująco silny etatystyczny sentyment, a momentami – rzec by nawet można – wręcz tęsknotę za gospodarczym Peerelem z epoki Gierka czy nawet Gomułki.

Wziąwszy pod uwagę, w jakim stanie znajdzie się gospodarka – nie tylko polska – po ustąpieniu lub przynajmniej opanowaniu pandemii, jasne jest, że konieczny będzie wyraźny zwrot, gdy idzie o strategię ekonomiczną. Specjalne środki, które w Polsce mają postać tarczy antykryzysowej czy finansowej, a w USA – olbrzymiego pakietu finansowego wielkości 1,8 biliona dolarów, to tylko doraźna pomoc mająca złagodzić upadek. Lecz w dłuższym okresie to nie wystarczy.

Możliwe są dwie drogi. Pierwsza, liberalna, oznaczałaby maksymalne uwolnienie przedsiębiorczości i zniesienie jak największej liczby ograniczeń. W Polsce mogłoby to być na przykład wyraźne uelastycznienie kodeksu pracy – bo skończył się rynek pracownika, a skoro tak, to trzeba ułatwić przedsiębiorcom zatrudnianie ludzi, a nie ich do tego zniechęcać; obniżenie oskładkowania pracy, zniesienie zakazu handlu w niedzielę, dobrowolny ZUS i wiele podobnych ruchów.

Druga droga wiedzie w przeciwną stronę: jak najdalej idąca ochrona pracownika, jak najbardziej rozbudowany socjal, a nawet kroki tak radykalne jak dochód gwarantowany obowiązujący na poziomie europejskim. Apel o wprowadzenie takiego rozwiązania podpisało około 200 osób publicznych w całej UE. Wśród polskich sygnatariuszy byli Aleksander Kwaśniewski, Agnieszka Holland i Olga Tokarczuk.

Za pierwszą strategią stoi przekonanie, że po początkowym impulsie finansowym ze strony państwa, co do niezbędności którego panuje niemal powszechna zgoda, tylko danie ludziom przedsiębiorczym jak największej swobody może ponownie rozruszać gospodarkę – tak jak w momencie wychodzenia z Peerelu sprawiły to regulacje wprowadzane przez Mieczysława Wilczka. Za drugą stoi odrzucenie etosu indywidualnej aktywności i odpowiedzialności oraz antyliberalne przekonanie, że to nie poszczególni ludzie dzięki swojej przemyślności, wytrwałości, pomysłowości mają zdolność do przełamywania kryzysów, a jedynie państwo w swojej mocy i potędze może tego dokonać. Gdyby jako prognostyk przyjąć to, co widzieliśmy do tej pory – z ogromną akceptacją dla socjalnego kursu w Polsce czy zaskakująco dobrymi przez długi czas wynikami Berniego Sandersa, zdeklarowanego socjalisty, podczas prawyborów w USA – można by zakładać, że wariant liberalny nie zyska poparcia.

Drastyczne przykręcenie śruby

Jest wreszcie wątek trzeci, być może najpoważniejszy: czy pandemia nie stanie się impulsem, który przekieruje nas od liberalnej demokracji, przy wszystkich jej wadach, ku maskowanemu wyborami autorytaryzmowi? Formalne zachowanie demokratycznych procedur nie jest przecież uniwersalną szczepionką na to, co w ostatnich latach zaczęto określać jako miękki autorytaryzm: system, w którym zdobywająca władzę formacja, często przy żenującej słabości opozycji, wprowadza wiele drobnych, na ogół niedostrzeganych przez obywateli mechanizmów, za pomocą których gwarantuje sobie dalsze sprawowanie władzy coraz bardziej ingerującej w podstawowe mechanizmy państwa, coraz bardziej niepodzielnej i coraz silniej uderzającej w tych, którzy nie są jej zwolennikami. To zagrożenie szczególnie silne tam, gdzie systemowe rozwiązania są słabe, tradycje instytucjonalne mają krótką historię, a prawo jest marnej jakości. Tam system jest miękki, łatwiej w krótkim czasie ulepić go pod własne potrzeby.

By bardziej skomplikować sytuację – ten proces trwał jeszcze przed pandemią, tyle że ów miękki autorytaryzm miał nierzadko postać lewicową. Poprawność polityczna dotycząca roszczeń środowisk LGBT, kwestii klimatycznych, genderowych – wszystko to w wielu miejscach już się działo, skutkując faktyczną cenzurą albo eliminowaniem części poglądów z debaty publicznej. Teraz może nastąpić jeszcze bardziej drastyczne przykręcenie śruby pod pretekstem walki z zagrożeniem, które właściwie nigdy się nie skończy. Nawet gdyby udało się ostatecznie pokonać SARS-CoV-2 (co nie jest pewne), będzie jak z zagrożeniem terrorystycznym: groźba wybuchu kolejnej epidemii pozostanie na długo uzasadnieniem dla rządów na wpół autorytarnych oraz dla odejścia od liberalnych reguł.

Szczególny paradoks

Przy czym, co szczególnie przygnębiające, to bardzo prawdopodobne przesunięcie ku ładowi nieliberalnemu nie ma przecież źródła w przetestowaniu w praktyce różnych sposobów na walkę za zagrożeniami. Nie jest też spowodowane głębszą debatą o ludzkiej odpowiedzialności, wolności i jej granicach. Ma źródło w potężnej fali społecznej emocji, która ma też swój własny, polski odcień, a która sprowadza się do narastającego lęku przed decydowaniem samemu o sobie i pogłębiającemu się przekonaniu, że ktoś powinien decydować za nas.

Tkwi w tym szczególny paradoks: antyliberalne czy może raczej antyestablishmentowe ruchy, które poczyniły na Zachodzie ogromne postępy w ostatnich latach – bazujące zresztą na celnej analizie sytuacji i słusznie wytykające elitom ich oderwanie od rzeczywistości zwykłych ludzi – mogą ostatecznie jedynie zmienić znak z plusa na minus, stając się lustrzanym odbiciem tych, których tak zajadle krytykowały. Z czasem w tym kontekście zdrowotne skutki epidemii mogą się okazać relatywnie mało uciążliwe. 

Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku