Premier Mateusz Morawiecki zdecydował, że I tura wyborów samorządowych odbędzie się 21 października, a II tura – 4 listopada.
Historia wyboru tej daty jest złożona. Przed nowelizacją kodeksu wyborczego wybory mogły odbyć się tylko 11 listopada. Prezes PiS Jarosław Kaczyński jednoznacznie sprzeciwiał się jednak łączeniu wyborów z 100-leciem odzyskania niepodległości. Podobnie nie chciał łączenia tej daty z referendum konstytucyjnym proponowanym przez prezydenta. W grudniu 2017 Sejm uchwalił nowelizację ordynacji, która sprawiła, że trzy możliwe daty wyborów zostały ustalone na 21 października, 28 października lub 4 listopada. Jednak „środkowa" data oznaczałaby, że II tura wypadnie właśnie 11 listopada. Gdyby wybory miały się odbyć 4 listopada, to druga tura wypadłaby dwa tygodnie później, w drugiej połowie miesiąca. A to przeczyłoby założeniu PiS, że kampania ma być krótka.
Dzięki temu, że została ogłoszona w ostatnim możliwym terminie i potrwa do 21 października, opozycja ma bardzo mało czasu. A w prekampanii PiS dodatkowo miało do dyspozycji aparat państwa.
Nasi rozmówcy zajmujący się kampaniami wyborczymi przyznają, że 4 listopada – zaraz po Wszystkich Świętych – może być kłopotliwy dla opozycji. – To powoduje, że elektorat liberalny będzie miał długi urlop. Może być okres pewnego rozleniwienia. A elektorat PiS jest zwykle bardziej zmobilizowany. Przy niskiej frekwencji – a ta data taką frekwencję determinuje – ten, kto bardziej zmobilizuje swoich wyborców, wygrywa – twierdzi Michał Kabaciński, doradca w kampaniach wyborczych, były poseł.
4 listopada może mieć jeszcze inny efekt. Sprawia, że m.in. czas na zakulisowe negocjacje dotyczące poparcia między I a II turą wyborów jest bardzo krótki, bo tuż po I turze zaczyna się okres Wszystkich Świętych. Mniej jest czasu na kampanijne działania, mniej na pokazywanie jedności i konsolidację. To dotyczy zwłaszcza opozycji, której kandydaci będą liczyć – np. w Warszawie – na budowę po I turze szerokiej koalicji, która ma „zatrzymać PiS".