Po raz pierwszy za sprawą Polskiego Baletu Narodowego mamy możliwość obcowania z dziełem Kennetha MacMillana, wielkiego twórcy tańca w XX wieku. Przez lata byliśmy na to zbyt słabi artystycznie i za biedni, by zdobyć licencję. Wreszcie w Operze Narodowej mamy zespół, który jest w stanie podjąć wyzwanie.
Czy warto jednak pokazywać choreografię, która powstała ponad 40 lat temu? Przy dzisiejszym nieustannym poszukiwaniu nowości dla wielu dziedzin cztery dekady to epoka. A jednak „Mayerling" przetrzymał próbę czasu. Choć osadzony w tradycji pozostaje baletem wyjątkowym, oryginalnym, wręcz niezwykłym.
Widz jednak powinien przygotować się na kontakt z tą opowieścią, poznać jej tło historyczne. To nie jest baletowa bajka, zbiór efektownych tańców, eksponujących wdzięk i grację wykonawców. Kenneth MacMillan postanowił pokazać nie tylko, jak doszło do tragedii w pałacu Mayerling, gdzie austriacki arcyksiążę Rudolf zastrzelił kochankę Mary Vetserę, a potem popełnił samobójstwo. On tę historię umieścił na bogatym tle dworskich intryg, politycznych problemów, sztywnego ceremoniału i marzeń o wolności.
To nie jest zwykły dramat uczuć, a Rudolf i Mary to nie Romeo i Julia, których miłość skłoniła do ofiary życia. Nią bardziej kierowała romantyczna egzaltacja, dla niego śmierć była wyzwoleniem od życia, które mu narzucono. Trzeba więc wytańczyć skomplikowane, niejednoznaczne motywacje, którymi kierują się bohaterowie.
„Mayerling" to zatem balet niezwykle trudny dla wykonawców. Choreografia MacMillana jest wyzwaniem, wymaga opanowania mnóstwa gestów, kroków, skoków dalece wykraczających poza klasyczny kanon. A potem każdemu ruchowi trzeba nadać odpowiednie znaczenie. Na scenie nic bowiem nie dzieje się przypadkowo.