Zaczęło się od listu, który w "Codzienniku Feministycznym" opublikowało pięć autorek. Wszystkie oskarżyły dwóch lewicowych publicystów – Michała Wybieralskiego i Jakuba Dymka - o przemoc seksualną. W przypadku tego drugiego padł nawet zarzut gwałtu. Miało do niego dojść podczas pierwszego intymnego zbliżenia między nim a Dominiką Dymińską, z którą później pozostawał w związku - przypomina Onet.pl.
Był listopad 2017 roku, cały świat akurat dyskutował o aferze #metoo. Publikacja "Codziennika" miała być jej pierwszym akordem w Polsce. Wybieralski przyznał się do zarzutów postawionych w liście, ale Dymek oskarżeniu o gwałt kategorycznie zaprzeczył. Mówił, że do stosunku między nim a Dymińską doszło za obopólną zgodą; podkreślał, że pisarka była później jego partnerką, a zarzut wystosowała dopiero po kilku latach – już po tym, gdy on zdecydował się z nią rozstać.
Dymek czuł się pomówiony i zapowiedział skierowanie sprawy do sądu. Jednocześnie sama prokuratura poinformowała, że wszczyna własne postępowanie.
Łowienie w lewicy
29 listopada 2017 roku, niecałe dwie doby po liście opublikowanym w "Codzienniku Feministycznym", organy ścigania wzięły się do pracy. Czynności w tej sprawie prokuratura zleciła policjantom z Komendy Stołecznej Policji, którzy w pierwszej kolejności mieli ustalić, czy faktycznie Dymek dopuścił się gwałtu na swojej partnerce.
W międzyczasie w internecie pojawił się komunikat podpisany przez prawnika reprezentującego autorki listu. Pada tam zdanie: "W Liście (opublikowanym w »Codzienniku Feministycznym«) brak jest powiązania pomiędzy zarzutem odbycia stosunku seksualnego bez zgody drugiej osoby z osobą Pana Jakuba Dymka". Autorki publicznie wycofały się więc z zarzutu o gwałt.