Andrzej Duda opowiadał w Sosnowcu, czym jest demokracja. Gdyby jakimś cudem słuchał go Arystoteles, mógłby się nawet zgodzić, tyle że raczej nie podzielałby zachwytów prezydenta nad systemem, który przynajmniej w deklaracjach wprowadza w Polsce PiS.
Patrząc na zmianę, jakiej partia Jarosława Kaczyńskiego dokonuje w Polsce od 2015 roku, można wychwycić jedną wyraźną cechę: zanika myślenie o państwie jako o systemie instytucji, które mitygują i filtrują decyzje polityków, a jego miejsce zajmuje czysta polityczna wola, uzasadniana wolą ludu. Tak to mniej więcej w końcowym fragmencie swojego wystąpienia przedstawiał Andrzej Duda: „Demokracja ma taką naturę, że to nie są rządy jakiejś tam elity. To nie mają być rządy jakiejś tam najwyższej kasty. To mają być rządy, które są realizowane dla ludzi. Ludzie wybierają i ma być robione to, co ludzie chcą". Niby tak. Ale nie do końca.
W demokracji włada prawo
Arystoteles w swojej „Polityce" zaliczył demokrację do ustrojów patologicznych. Jego dobrym odpowiednikiem była według Stagiryty politeia. Można odnieść wrażenie, że definicja demokracji, którą w Sosnowcu przedstawił prezydent, a także ta, którą podpiera się PiS niemal od początku swoich rządów, jest bliższa patologiom wskazywanym przez Arystotelesa niż cnotom. Co nie znaczy, że system, który trwał za czasów Platformy, był cnotliwy. Nie – przypominał raczej oligarchię, czyli patologiczną odmianę arystokracji.
Warto zajrzeć do Księgi IV „Polityki", do rozdziału 4. o demokracji. Ta również nie musi być bezwarunkowo zła, ale jest jeden zasadniczy warunek. Jak pisze Arystoteles: w demokracjach, w których włada prawo, nie ma warunków do wystąpienia demagoga, „gdzie zaś prawa nie panują, tam zjawiają się demagodzy". Dalej filozof wywodzi: „Tak więc lud występujący jako monarcha stara się okazać swą władzę monarchiczną, nie kierując się prawem, i staje się despotą, tak że nawet pochlebcy u niego do znaczenia dochodzą". Czy czegoś to nam nie przypomina? Rozejrzyjmy się po Polsce AD 2019.
Prezydent posuwa się zdecydowanie zbyt daleko, stwierdzając, że „ludzie wybierają i ma być robione, co ludzie chcą". Jeśliby potraktować te słowa literalnie – gdyby ludzie wybrali demagoga, który stwierdziłby, że można skrócić tydzień pracy do trzech dni, a każdemu z kasy państwa wypłacać po dziesięć tysięcy na miesiąc, należałoby zamilknąć i realizować ten program w podziwie dla mądrości ludu. Czy podobnej wagi nie miało obniżenie z polecenia Jarosława Kaczyńskiego uposażeń poselskich? Ruch, który większość wyborców przyjęła z zachwytem – zarazem ewidentnie antypaństwowy i właśnie demagogiczny, w najściślejszym, Arystotelesowskim sensie tego pojęcia.