Gdy dotarła do mnie wiadomość, że także mój przyjaciel Tomasz Wołek, występując w radiu Tok FM, traktuje tę plotkę jako fakt, postanowiłem zabrać głos, korzystając z gościnnych łam „Rzeczpospolitej".
Od 18 lat nie uczestniczę w polityce partyjnej i nie zabiegam o polityczne stanowiska. Staram się jednak zabierać głos w sprawach publicznych. Nie przeceniam jego znaczenia, ale bardzo nie lubię, gdy przypisuje mi się poglądy, które nie są moje. W szczególności w sprawach ważnych jak najbliższe wybory parlamentarne. Jeśli zwycięży w nich PiS, co obecnie jest bardzo prawdopodobne, możemy być pewni dalszych uderzeń w niezależność sądów i niezawisłość sędziów, w uprawnienia samorządów, w media niezależne od władzy i w organizacje pozarządowe. Zapewne będzie kontynuowana polityka ekonomiczna i społeczna przemieniająca dużą część obywateli naszego państwa w klientów partii rządzącej. W takiej sytuacji udzielanie opozycji złych rad oznacza wzięcie na siebie dużej odpowiedzialności moralnej.
Moje stanowisko sformułowałem na łamach „Rz" 1 lipca. Uważałem – i uważam w dalszym ciągu – że opozycja powinna pójść do wyborów w dwóch blokach. W pierwszym widziałem Platformę Obywatelską (z Nowoczesną), samorządowców i Polskie Stronnictwo Ludowe. W drugim partie lewicowe. Oczywiście sympatyzowałbym z tym pierwszym blokiem. Byłem przeciwnikiem jednego, wspólnego bloku opozycji z jednego powodu. Obecnie znakiem firmowym większości środowisk lewicowych jest dążenie do głębokiej przemiany cywilizacji zachodniej wyrażające się w niechęci do chrześcijańskiego dziedzictwa, traktowaniu polskiego Kościoła jako politycznego przeciwnika i domaganiu się, aby obyczajowe postulaty mniejszości seksualnych zostały wprowadzone do polskiego prawa. Uważam, że świętym prawem lewicy jest głoszenie takich poglądów, ale pod własnym szyldem i na własną odpowiedzialność, a nie na rachunek całej opozycji, tym bardziej że wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego pokazały, że dla PiS bardzo wygodne jest sprowadzenie wyborów do konfrontacji na tym właśnie polu.
Wśród moich przyjaciół i znajomych obecnie jest niewielu czynnych polityków. Jest wśród nich Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, którego nie musiałem przekonywać do tej koncepcji, bo sytuację oceniał podobnie. Rozmawiałem również o niej z prezesem PSL Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, którego uważam za jedną z najbardziej obiecujących postaci na naszej scenie politycznej. Jestem przekonany, że podobnie jak Jacek Karnowski, który włożył mnóstwo energii i serca, aby doprowadzić do sojuszu PO, samorządowców i PSL, prezes ludowców szczerze dążył do tego porozumienia. W tym kierunku działał też Zygmunt Frankiewicz, prezydent Gliwic i prezes Związku Miast Polskich.
Wiemy, że rezultat rozmów okazał się inny. PO i PSL zapowiedziały, że pójdą do wyborów osobno. Samorządowcy będą zapewne na obu listach. Przyjmuję do wiadomości te fakty, ale się nie cieszę. Przeciwnie. Mam poczucie porażki. Czego obawiam się najbardziej?