W ostatnim czasie za sprawą Rafała Trzaskowskiego powróciła sprawa wyprawy gruzińskiej Lecha Kaczyńskiego. Podczas przemówienia w Poznaniu na starcie kampanii wyborczej Trzaskowski stwierdził: „Ja nie głosowałem na Lecha Kaczyńskiego, ale pamiętam, jaki byłem dumny, jak razem z innymi prezydentami w Tbilisi bronił gruzińskiej demokracji”. W podobnym tonie zawsze wypowiadał się prezydent Andrzej Duda, twierdząc, że Lech Kaczyński „potrafił w chwili wielkiej próby okazać nie tylko braterstwo, ale i polityczną mądrość”. Wyprawa gruzińska jest zresztą sztandarowym powodem do dumy dla Prawa i Sprawiedliwości, wielokrotnie była przywoływana przez polityków tej partii jako wzór prowadzenia polityki wschodniej. Więcej nawet – z taką oceną zgadzają się niemal wszyscy komentatorzy polityczni w Polsce. Afiliacja ideowa lub polityczna nie ma w tym przypadku znaczenia.
Chodzi oczywiście o zdarzenie, kiedy podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 r. Lech Kaczyński zabrał na pokład samolotu prezydentów Ukrainy, Litwy, Łotwy oraz Estonii i poleciał wesprzeć Gruzję w jej konflikcie z Moskwą. Wojna trwała pięć dni i w tym czasie Rosja zdążyła zająć część terytorium Gruzji, za co została potępiona przez cały świat zachodni. 12 sierpnia, po negocjacjach rosyjsko-francuskich, ogłoszono zawieszenie broni. Właśnie w tym samym dniu do Gruzji przyleciał prezydent Kaczyński i wygłosił przemówienie, w którym retorycznie zastanawiał się, czy po Gruzji przyjdzie kolej na Ukrainę, a następnie i na Polskę. Tym samym zyskał sobie wdzięczność Gruzinów, a w Polsce jego wyprawę przyjęto jako wyraz nieugiętej postawy wobec Rosji oraz odważnej i aktywnej polityki wschodniej.
Czas jednak najwyższy powiedzieć rzecz oczywistą: nie było w historii polityki zagranicznej III RP bardziej zawstydzającego przykładu nieodpowiedzialności niż wyprawa gruzińska Lecha Kaczyńskiego. Cała rzecz sprowadzała się bowiem do tego, że prezydent średniej wielkości państwa europejskiego poleciał do małego kraju toczącego wojnę z jednym z największych światowych mocarstw (wojnę, w którą Polska nie była w żaden sposób zaangażowana) i do zebranego tłumu mówił, że wraz z pozostałymi prezydentami jest w Gruzji „po to, żeby podjąć walkę”. Te emocje – bo w innych kategoriach tych słów nie sposób rozpatrywać – być może były zrozumiałe z ludzkiego punktu widzenia, jednak w polityce międzynarodowej nie ma miejsca dla frustracji, projekcji własnych urazów, a przede wszystkim działań, które mogą zagrozić bezpieczeństwu państwa. Występując w Gruzji, Lech Kaczyński mógł narazić bezpieczeństwo nie tylko Gruzji, ale i Polski, bowiem nawoływanie aby z Rosją „podjąć walkę” – gdyby na Kremlu potraktowano je serio – mogłoby mieć dla nas bardzo poważne konsekwencje. O nocy listopadowej i wezwaniu podchorążych do walki przeciw carskiej Rosji Aleksander Bocheński w „Dziejach głupoty w Polsce” pisał, że był to „okrzyk bojowy raczej niż myśl polityczna”. Dokładnie to samo można powiedzieć o słowach Lecha Kaczyńskiego wypowiedzianych w Tbilisi.
W 2015 r. na łamach „Nowej Europy Wschodniej” Andrzej Romanowski pisał zresztą, że po tamtych słowach Kaczyńskiego można było się „zastanawiać czy Polska tylko wspiera wojnę gruzińską, czy sama wypowiada wojnę Rosji, czy może deklaruje rozpoczęcie działań partyzanckich”. Romanowski sytuację tę nazwał fanfaronadą. Ale czy inaczej można określić wydarzenie, gdy prezydent państwa, które nie jest w stanie zaoferować niczego poza moralną słusznością i słowami otuchy, zapewnia, że „będziemy walczyć”, nie zdając sobie sprawy, że jego „okrzyk bojowy” mógł jedynie zaognić sytuację, doprowadzić do przedłużenia konfliktu i kosztować życie wiele osób? W tym samym czasie wykpiwanemu w Polsce prezydentowi Francji Nicolasowi Sarkozy’emu udało się jednak wynegocjować warunki zawieszenia broni i dzięki temu Gruzini nie musieli iść za głosem Kaczyńskiego.
Sposób, w jaki prezydent Andrzej Duda myśli o polityce wschodniej, nie pozostawia wątpliwości, że jest on autentycznie dumny z wyprawy gruzińskiej i nie ma w jego polityce miejsca na jakąkolwiek refleksję w tej sprawie. W przypadku Rafała Trzaskowskiego, który idzie na wybory ze skądinąd odpowiedzialnym, mocno proeuropejskim przesłaniem, pozostaje mieć nadzieję, że wspominając przemówienie z Tbilisi, walczy jedynie o dodatkowe głosy prawicowego elektoratu i – jeżeli prezydentem zostanie – nie pójdzie w gruzińskie ślady Lecha Kaczyńskiego.