W Pentagonie mówi się o tym „entanglement" (z ang. splątanie) – nie dać się złapać w więzy, w jakie sojusznicy starają się wplątać USA. Tego próbują zawsze mniejsi alianci, szczególnie tacy, których terytorium, jak Korei Południowej czy Japonii, graniczy z wrogą potęgą. Chcą gwarancji, że w razie konfliktu Ameryka będzie po ich stronie, nie wystawi ich do wiatru. Waszyngton odwrotnie: stara się zachować maksymalne pole manewru, choć działa tak, by nie powstało wrażenie, że zdradza sojuszników. Nie chce przecież, żeby budowany od dekad system bezpieczeństwa, który pozwala mu kontrolować ogromną część świata, legł w gruzach.
Polska do tej gry wchodziła stopniowo od momentu upadku komunizmu. W 1999 r. udało nam się skłonić Amerykanów do podjęcia bezwzględnego zobowiązania, że przyjdą z pomocą w razie ataku Moskwy – ale tylko na papierze. Jednocześnie zawarty w tym samym czasie akt stanowiący Rosja–NATO jasno stwierdzał, że na terenie naszego kraju nie będzie znaczących jednostek sojuszu.
Dopiero zajęcie przez Rosjan Krymu i części Donbasu pięć lat temu przekonało Amerykanów, że może być dla nich coś gorszego, niż dać się złapać w pułapkę sojusznika z Europy Środkowej. Bo jeśli „zielonym ludzikom" udałoby się z zaskoczenia zająć estońską Narwę czy polskie Suwałki, to NATO straciłoby wiarygodność.
Zasługi Obamy
Gdy 12 czerwca tego roku Donald Trump i Andrzej Duda podpisali w Białym Domu deklarację o współpracy wojskowej, opinia publiczna odkryła, że już teraz w Polsce przebywa ok. 4,5 tys. amerykańskich żołnierzy, a kolejny tysiąc wkrótce do nich dołączy. Za dwa tygodnie amerykański przywódca poświęci znaczną część swojej wizyty w naszym kraju na odwiedzenie właśnie tych jednostek. To łatwy do sprzedania sukces w decydującej fazie kampanii przed wyborami prezydenckimi w USA oraz wyborami do Sejmu w Polsce: z jednej strony potęga Ameryki, z drugiej bezpieczeństwo Polski.
Obecność amerykańskich żołnierzy w znacznej liczbie nad Wisłą nie jest jednak zasługą obecnego prezydenta USA, lecz jego poprzednika. Przyznają to nawet ludzie w kręgach polskich władz, choć Trump cieszy się w nich zdecydowanie większą popularnością niż Barack Obama.