Rola ludzi Kościoła w tej sprawie jest zasadnicza. Duchowni mają przestrzegać przed grzechem. Nazywać go, piętnować, pomagać przezwyciężyć. A nie relatywizować jego skutki, zanim nawet dojdzie do nawrócenia jego sprawcy. Nie przekonywać, że każda „osoba ludzka" jest „święta".
Ks. prof. Tadeusz Guz mówi, że Kościół ma „uwrażliwiać" sumienia. Zgoda. Ale czy – nade wszystko – nie ma n a u c z a ć o konsekwencjach grzechu (wiecznych! – gdy grzech nie jest przez Kościół rozgrzeszony)? Odmawiać rozgrzeszenia, gdy nie są dopełnione wszystkie warunki zerwania z grzechem? Odmawiać komunii św., gdy nie ulega wątpliwości personalna odpowiedzialność osób publicznych za czynne szerzenie największego zła, sianie publicznego zgorszenia. Nie bać się używać ekskomuniki – dla dobra wierzących. Czy to także nie są podstawowe obowiązki ludzi Kościoła?
Z czym mamy tymczasem do czynienia? Ze specjalnymi warunkami, by grzeszący w tej dziedzinie mieli coraz lżejsze sumienia! Bo najważniejsze jest, jak się dziś mówi, by grzesznik pozbył się strachu przed Bogiem, który jest nieskończenie miłosierny. Ale to nie strach jest tu problemem. Raczej jego brak. Problemem jest fałszywy obraz Boga. I rezultat tego zafałszowania: powszechność najcięższych grzechów.
Władza polityczna ma z kolei tworzyć warunki, by jasne, nie złagodzone przez poprawność polityczną, zbawienne dla człowieka nauczanie Kościoła było jak najszerzej znane, szanowane, akceptowane. Na tym polega współpraca państwa z Kościołem. Nie może ono natomiast Kościoła wyręczać, łudząc siebie i innych, że ustawodawstwo karne wypleni grzech.
W sytuacji, z jaką mamy dziś w Polsce do czynienia, gdy tylko 20 procent dorosłych Polaków faktycznie popiera obecną władzę, stawianie jej warunków: zaostrzcie ustawę, inaczej będziecie wrogami dzieci i kobiet i spadnie na was odium bezbożników, ma tylko jeden cel: usunąć tę władzę jak najprędzej, a nie zapewnić ochronę życia. To, co słyszymy ze strony niektórych – skądinąd bliskich Kościołowi – działaczy pro-life, trudno traktować jako religijne czy nawet moralne wezwania; są to czysto polityczne hasła głoszone z obłudną miną „zatroskanych" o publiczną moralność. I służą wprost, bez niedomówień, obaleniu rządu Prawa i Sprawiedliwości.
Można to przedstawić na następującej modelowej sytuacji. Wyobraźmy sobie, że katolicy zdobyli jakimś cudem władzę polityczną w państwie zamieszkanym przez muzułmanów (tych łagodnych); muzułmanów jest 80 procent. Radykalny działacz katolicki pisze w gazecie tekst, w którym żąda od władzy: albo wprowadzicie katolickie państwo narodu polskiego, albo ogłosimy, że jesteście zdrajcami. Efekt? Ekipa katolicka ulega i błyskawicznie traci władzę. W taki sposób pod pozorem postulatów religijnych formułuje się postulaty polityczne i doprowadza do przewrotu.
Ludzie, którzy obecnie są przy władzy, nie tylko doskonale rozumieją wagę problemu obrony nienarodzonych, w przeciwieństwie do swoich poprzedników; oni dosłownie zwijają się jak w ukropie, żeby wprowadzić jak najszybciej jak najwięcej korzystnych dla społeczeństwa zmian, naprawić państwo, postawić tamę wszelkim nadużyciom, zapewnić obywatelom bezpieczeństwo i utrzymać władzę w trudnych warunkach zewnętrznych i wewnętrznych. Towarzyszy im brak zaufania podatnej na manipulację większości! Ciągle większości, w tym bardzo wielu katolików.
A co będzie, gdy ludzie Prawa i Sprawiedliwości utracą władzę? Nastąpi ostateczny kres wszelkich marzeń o wszelkiej prawnej obronie życia. Niektórzy złotouści retorzy i moraliści dopiero wtedy się obudzą; usłyszą też wreszcie, co mówili, zobaczą, z kim i o co walczyli.
Nawet św. Jan Paweł II, uznawany powszechnie za patrona obrony nienarodzonych, nie sprzeciwiał się temu, co nazywa się dziś pogardliwie kompromisem aborcyjnym. Mówił, że polityk w ramach swej odpowiedzialności za państwo musi osiągać to, co możliwe, jeśli nie jest możliwe osiąganie tego, co pożądane.
Przypomnijmy sobie, jaką postawę zajmowały polityczne środowiska „radykalnie stojące przy życiu", gdy już znalazły się przy władzy. Ile inicjatyw ustawodawczych w tej dziedzinie miała AWS czy LPR? Żadnej. „Obrona życia" była traktowana czysto instrumentalnie.
Grzech zanegowany
Idealistyczne wyobrażenie, że może istnieć doskonałe ustawodawstwo, idealnie realizowane i respektowane przez wszystkich członków społeczeństwa – bo idealne społeczeństwo też jest do wyobrażenia w tej koncepcji – jest charakterystyczne dla sposobu myślenia środowisk narodowych. Mówił o źródłach tego zjawiska celnie Adam Mickiewicz w swoich paryskich prelekcjach. To przeświadczenie zbudowane jest na typowo protestanckim braku zaufania do ludzi, obawy przed nimi i w związku z tym ograniczaniu na różne sposoby ich wolności, z jednej strony, z drugiej – na negowaniu skażonej grzechem natury ludzkiej. Na odcinaniu się od prawdy o grzechu jako takim. Traktowaniu jako bajki grzechu pierworodnego.
Czy ci najgłośniejsi dziś w mediach obrońcy życia są więc naiwni? Nie, nie są naiwni. Istnieją natomiast poważne obawy, że niektórzy z nich mają pewne poważne rachuby polityczne.
Warto na koniec zapytać, co właściwie znaczy „obrońca życia"? Czy nie wystarczy powiedzieć „rzymski katolik"? Taki, który nie relatywizuje, nie rozmiękcza Dekalogu, nie usprawiedliwia zła okolicznościami? Dlaczego specjalnie celebruje się dziś w Kościele postawę, która na to naprawdę nie zasługuje, ponieważ jest zwykłym, elementarnym obowiązkiem każdego katolika? I dlaczego wydziela się ją ze światopoglądu katolickiego, czyli z całego systemu zapatrywań i postaw człowieka wierzącego?
Autorka jest publicystką. Publikuje w „Arcanach", „Powściągliwości i Pracy", „Niedzieli", „Źródle" i „Christianitas". Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Autorka książek „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95