W czwartek Trybunał w Luksemburgu stanął po stronie kredytobiorców i wskazał sądom jak rozstrzygać spory o kredyty „frankowe" z klauzulami niedozwolonymi. Jego decyzja oprócz konkretnych skutków finansowych ma pewien wymiar symboliczny i niesie wyraźną przestrzegę dla państwa i działających na jego terenie instytucji finansowych.
Cała historia „nabitych we franki" to efekt państwa postkolonialnego, którym była Polska od czasów transformacji. Instytucje finansowe były uprzywilejowane w relacjach z klientami, widać to choćby na przykładzie na szczęście nieistniejącej, bo zakwestionowanej przez Trybunał Konstytucyjny, instytucji Bankowego Tytułu Egzekucyjnego.
Trudno wyjaśnić, jak w zdrowym państwie realne instytucje nadzorcze mogły dopuścić do wciskania obywatelom produktu spekulacyjnego, jakim były tzw. kredyty frankowe. Przyzwolenie i skala tego problemu przeszła najczarniejsze oczekiwania. Czy w krajach Zachodu: Austrii, Niemczech, masowe wprowadzenie do obrotu toksycznych kredytów, de facto przeciw własnym obywatelom, byłoby w ogóle możliwe?
Szkoda, że państwo z tego postkolonialnego myślenia nie wyzwoliło się samo, przyjmując odpowiednie regulacje, politykę wobec sektora bankowego. Dało się po raz kolejny zaczarować wizją rynkowego krachu, miliardami strat, które uderzą w rynek. Jak się okazało już pięć minut po wyroku, były to tylko strachy Lachy instytucji finansowych, a nie realna kalkulacja. Że krachu jednak nie będzie, potwierdziły zgodnie KNF i NBP.
Szkoda tylko, że z tego postkolonializmu pomaga nam się wyzwolić Trybunał Sprawiedliwości UE, bo nie potrafiliśmy zrobić tego własnymi siłami.