Kluczowe jest tutaj pojęcie „odporności populacyjnej", często określanej „odpornością stadną", tj. osoby najbardziej zagrożone na chorobę są otoczone w społeczeństwie jednostkami, które poprzez przebycie choroby nabywają na nią odporność (tzn. zachorują najsilniejsi, a zatem będzie więcej zachorowań, ale mniej zgonów – teoretycznie rzecz jasna), proste prawda? Nie jesteśmy specjalistami (lekarzami) z zakresu chorób zakaźnych, nie mamy zatem kompetencji do wypowiadania się w sprawie słuszności działań podjętych w Wielkiej Brytanii.
Natomiast wiemy jedno, takie podejście (ponadto zestawione z słowami o możliwej konieczności pożegnania swoich najbliższych) sprawiało, iż pojęcie „wyspa" w kontekście Wielkiej Brytanii powinno być raczej zestawiane z przymiotnikiem „samotna". Jeszcze przed chwilą, puby pękały w szwach, szkoły pełne były dzieci, a ulice tętniły życiem choć niedogodnością było odwołanie niektórych imprez (rząd zalecił wówczas co prawda pracę zdalną, niechodzenie do barów i restauracji oraz unikanie kontaktów międzyludzkich, mówiło się również o przymusowej 12 tygodniowej izolacji osób powyżej 70 roku życia, kobiet w ciąży i obciążonych innymi chorobami, aczkolwiek na tle innych krajów europejskich to nadal było mało – a przynajmniej zdawało się być mało). Choć w tym miejscu warto chyba wspomnieć, iż Szwedzi również wówczas nie wdrożyli specjalnych rozwiązań walki z koronawirusem (podobno podstawą tej decyzji było twierdzenie, iż koronawirus ma śmiertelność na poziomie 2% i tak naprawdę przez to nie jest niebezpieczny).
Rząd Borysa Johnsona zdawał się nie słyszeć argumentów dotyczących możliwości spowolnienia wzrostu choroby poprzez zachowanie dystansu społecznego, #zostajęwdomu nie było tam również możliwą tudzież popularną do wykorzystania „opcją". Choć na marginesie, to tak naprawdę rządzący w różnych krajach europejskich wydają się być jak błądzący we mgle – Francuzi pomimo wielu obostrzeń przeprowadzili przecież wybory.
Czytaj także: Zakaz wychodzenia sprzyja przemocy domowej