John Ronald Reuel Tolkien - profesor od hobbitów

2 września minęła 43. rocznica śmierci Johna Ronalda Reuela Tolkiena. Z roku na rok rośnie zainteresowanie jego twórczością, i to nie tylko dzięki kinowym ekranizacjom „Władcy Pierścieni" i „Hobbita".

Aktualizacja: 20.11.2016 13:48 Publikacja: 17.11.2016 16:41

Foto: materiały prasowe

W 1997 r. wybuchł skandal. Waterstone's, potężna brytyjska korporacja księgarska, we współpracy z opiniotwórczym kanałem telewizyjnym zorganizowała plebiscyt na „100 książek stulecia" i zaprosiła do udziału swoich klientów. Angielscy czytelnicy z radością przyjęli zaproszenie i w oddziałach księgarskich rynkowego potentata oddano kilkadziesiąt tysięcy głosów. Pierwsze miejsce na powstałej w ten sposób liście rankingowej zajął „Władca Pierścieni" J.R.R. Tolkiena. Trzeba w tym miejscu dodać, że plebiscyt dotyczył literatury pięknej w ogóle, nie wybranego jej obszaru, np. tylko literatury popularnej. Tuż za Tolkienem w zestawieniu znaleźli się George Orwell, James Joyce czy Gabriel Garcia Marquez, nieco dalej Albert Camus i Franz Kafka. Zwycięstwo Tolkiena dla środowiska brytyjskich krytyków, badaczy literatury i pisarzy było wstrząsem. Wśród publikowanych na łamach poważnej prasy komentarzy dominowały głosy oburzenia, wyrazy rozgoryczenia i zawodu, zwątpienia w słuszność powszechnego nauczania czytania i pisania, niektórzy sugerowali nawet istnienie pro-Tolkienowskiego lobby, które sfałszowało wyniki głosowania. Nie mieściło się po prostu w głowie, że ludzie czytający książki, a zatem dobrowolnie i świadomie korzystający z dóbr kultury, wybrali jako najważniejszy tytuł XX wieku to „coś dla dzieci" lub „opóźnionych w rozwoju dorosłych", jak określił „Władcę..." powieściopisarz Howard Jacobson. Wkrótce inne instytucje medialne i wydawnicze na Wyspach przeprowadziły własne badania ankietowe, być może po to, by zweryfikować próbę Waterstone's. Rezultat był taki sam, przy znacznie konkretniej zdefiniowanych grupach uczestników głosowań. Teoria spisku nie znalazła potwierdzenia, krytycy oddali się melancholii.

A przecież ten dowód czytelniczego uznania dla sześcioksięgu o Śródziemiu (choć od pierwszej edycji wydawanego w trzech tomach, co było warunkiem wydawcy, obawiającego się o perspektywy zbytu „dziwnej" powieści, zaakceptowanym jednak przez autora – stąd często spotykane nazywanie dzieła „Trylogią") nie powinien być aż tak niespodziewany. Kolejne tomy Tolkienowskiego opus magnum ukazywały się po raz pierwszy w 1954 i 1955 r., i choć publikacja nie okazała się od razu spektakularnym sukcesem, a recenzenci przyjęli ją na ogół bez entuzjazmu, jeszcze przed drugim pełnym wydaniem brytyjskim w 1966 r. każdy z tomów był wielokrotnie dodrukowywany. W ciągu tej dekady powstały pierwsze przekłady na języki obce, w tym dość wcześnie, bo już w 1961 r., „kanoniczny" przekład polski Marii Skibniewskiej, konsultowany z autorem oryginału. Ale prawdziwy przełom nastąpił w 1965 r., kiedy to w Stanach Zjednoczonych ukazało się równocześnie wydanie, które nazwalibyśmy dzisiaj „pirackim", oraz zatwierdzone przez Tolkiena, lecz nieco spóźnione, z winy pisarza zresztą, który, podobnie jak wielu wybitnych twórców, nie potrafił dotrzymywać terminów. „Władca Pierścieni" idealnie odpowiadał wizji rzeczywistości postulowanej przez baby boomersów, czyli pokolenie powojennego wyżu demograficznego, które właśnie dojrzewało do samodzielności i przekształcania świata w ramach ruchu hippisowskiego. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co zafascynowało studentów amerykańskich uczelni. Niewątpliwie urzekło ich Tolkienowskie umiłowanie drzew, współbrzmiące z rodzącymi się ideami ekologicznymi, równie ważna była wyrażana mniej lub bardziej bezpośrednio niechęć pisarza do scentralizowanego państwa, skondensowana w słowach z przedostatniego rozdziału powieści: „(...) gościnności nie ma, piwa nie ma, ziela do fajki nie ma, za to przepisów w bród i kłótnie jak u orków". Złośliwi sugerowali, że młodzież zrewoltowanej epoki zachwyciła się też wpisaną w utwór apologią samego fajkowego ziela, ale to wątek do rozważenia w innym artykule. Faktem jest, że „Władca Pierścieni" stał się w kręgach studenckich lekturą obowiązkową i nobilitującą, a amerykańskie graffiti głosiły w tym czasie: „Gandalf na prezydenta!".

Rozbudzony wtedy magiczny wpływ Śródziemia nie wygasł do dziś, choć aż do powstania adaptacji filmowych w reżyserii Petera Jacksona (podkreślenie konieczne, bo nie była to pierwsza próba przełożenia powieści na język filmu) pasja tolkienowska ujawniała się przede wszystkim w dość hermetycznych kręgach zagorzałych wyznawców. Dzięki ich staraniom twórczość Tolkiena wprowadzona została w sferę niezainteresowanej nim długo – i paradoksalnie, o czym dalej – refleksji akademickiej, jego biografia doczekała się licznych ujęć monograficznych, a co najważniejsze – upowszechniło się odczytywanie „Władcy..." w kategoriach wykraczających znacznie poza etykietę jeszcze jednej powieści z nurtu fantasy.

Beren i Lúthien, czyli życie pisarza

Na prostym, jasnoszarym, granitowym nagrobku, trudnym do odnalezienia wśród licznych grobów polskich w katolickiej części wielowyznaniowego cmentarza Volvercote na przedmieściach Oksfordu, widnieje napis: „Edith Mary Tolkien, Lúthien, 1889–1991. John Ronald Reuel Tolkien, Beren, 1892–1973". Lúthien i Beren to imiona dwojga bohaterów z uniwersum Tolkienowskiego: kobiety z rasy nieśmiertelnych elfów i mężczyzny – śmiertelnego człowieka, połączonych wiecznym uczuciem. Obecność tych imion ma wskazywać odwiedzającym, w którym ze światów, doczesnym czy wykreowanym przez Tolkiena, powinni w pierwszym rzędzie szukać klucza do tajemnic jego wyobraźni. Kształtowały ją jednak również zwyczajne życiowe wypadki i warto choć pokrótce je przypomnieć.

Pisarz urodził się w Bloemfontein, stolicy Wolnego Państwa Oranii, które jest dzisiaj jedną z prowincji RPA. Tam właśnie jego ojciec znalazł intratną posadę, o jaką trudno było w tym okresie w Anglii. Jednak już w 1895 r. matka powróciła wraz z synami (młodszy z braci, Hilary, również urodził się w Oranii) do Anglii sama, bo męża zatrzymały obowiązki zawodowe. Jak się okazało, nie mieli się już spotkać. Arthur Tolkien zmarł w następnym roku. Mabel Tolkien musiała sama wychowywać dzieci. Na początku nowego wieku, borykająca się z wieloma problemami i szukająca pociechy w pogłębianiu doświadczenia religijnego, Mabel Tolkien przeszła na katolicyzm. Problemów to bynajmniej nie rozwiązało, bo straciła tym samym poparcie zdecydowanie antykatolickiej rodziny. Decyzja ta miała jednak w znacznym stopniu zdecydować o przyszłych wyborach jej starszego syna. Trudy związane z samotnym utrzymaniem domu okazały się dla pochodzącej ze szlacheckiego rodu zubożałej wdowy zbyt ciężkie – w 1904 r. lekarze zdiagnozowali cukrzycę, wkrótce później, nie mając czasu na stosowanie się do ich zaleceń, Mabel zmarła. W wieku 12 lat przyszły pisarz został sierotą, co sprawiło, że w osobowości towarzyskiego chłopca dominować zaczęła postawa introwertyczna.

Dzięki dobrym wynikom w nauce i wsparciu ze strony proboszcza lokalnej parafii katolickiej w Birmingham, gdzie Tolkienowie mieszkali, John rozpoczął studia w murach Oksfordu. Miał się już związać z tą uczelnią na stałe. Dwa jeszcze epizody z młodości, jako bardzo istotne w jego biografii, trzeba tu przywołać. W 1908 r. Tolkien poznał Edith Bratt, przyszłą Lúthien. Nie miejsce tu i nawet nie trzeba opisywać perypetii tego młodzieńczego romansu ze starszą o trzy lata dziewczyną, dość powiedzieć, że uwieńczeniem namiętnej znajomości był ślub w marcu 1916 r. A w czerwcu podporucznik John Tolkien z 11. Batalionu Strzelców z Lancashire wyruszył na wojnę. Interpretatorzy dzieła, którzy doszukiwali się później we „Władcy..." prostej alegorii II wojny światowej, mylili się. Dla Tolkiena, jak dla całej jego generacji na Zachodzie, Wielką Wojną, prawdziwie traumatycznym przeżyciem, była ta pierwsza. W okopach Francji stracił wielu najbliższych przyjaciół z Oksfordu i sam prawie przypłacił życiem tę wyprawę, zapadając na gorączkę okopową. Rehabilitacja po ewakuacji na Wyspy trwała bardzo długo, w jej trakcie wspierała go nieustannie żona. Tolkien nie wyjechał już na front, nie chciał tam wracać, tym bardziej że w 1917 r. Edith urodziła syna, pierwsze z czworga ich dzieci. Młody naukowiec poświęcał się więc życiu rodzinnemu, kontynuował karierę uniwersytecką i poszukiwania pisarskie, które rozpoczął już jako nastolatek – bardzo wcześnie uświadomił sobie, że pisanie stanie się jego żywiołem, choć dotychczasowy dorobek zamykał się głównie w niezbyt obszernej kolekcji wierszy, z których tylko nieliczne zostały opublikowane w gazetkach szkolnych i akademickich. Śródziemie żyło już w jego myślach i w szkicach zapisanych w notatnikach, ale na „publiczne" zaistnienie musiało jeszcze poczekać. W 1925 r., po okresie nerwów, niepewności i lęków o przyszłość, Tolkien otrzymał upragnione stanowisko profesora języka staroangielskiego (co oznaczało specjalizację raczej literaturoznawczą niż językoznawczą) i jak to ujął z przysłowiową angielską zwięzłością Humphrey Carpenter, biograf nr 1 Tolkiena, „można by powiedzieć, że potem tak naprawdę nic się już nie działo". I faktycznie, nie działo się już nic poza pracą wykładowcy, byciem mężem i ojcem, i poza cierpliwym, mozolnym konstruowaniem najpopularniejszej z XX-wiecznych mitologii literackich.

Spadkobierca Homera

Mit to nie jest wyłącznie, wbrew potocznemu użyciu tego słowa, fałszywe przekonanie, przesąd czy wprowadzające w błąd zmyślenie. Wielokrotnie próbowano zdefiniować to pojęcie i proces ten zapewne nie jest ukończony, ale w humanistyce mit oznacza zbiór opowieści o charakterze konstytutywnym, świętych, dotyczących początku wszechrzeczy, a zarazem szczególny typ świadomości opartej na głęboko w nas samych tkwiącej irracjonalnej potrzebie znalezienia uniwersalnej i spójnej odpowiedzi na wszystkie pytania, zwłaszcza te o sens egzystencji i nasze zakorzenienie. Mówiąc inaczej, mit, prawzór wierzeń religijnych, jest ujętą w opowieść nadzieją, że taka odpowiedź, jasna i prosta, jednak istnieje, bo ją przeczuwamy, chociaż w żaden dostępny człowiekowi rozumowy sposób dotrzeć do niej nie możemy. Mit może przybrać kształt relacji z dziejów wyobrażonych, których nie potwierdza żaden dowód historyczny, ale które powinny się kiedyś zdarzyć, bo są nam niezbędne dla przywrócenia podstawowego ładu w nas samych i otaczającym nas świecie. Żyjemy w epoce rozumu i nauki, ale mocniej niż neutralne emocjonalnie umieranie gwiazd w głębi kosmosu, które nauka potrafi już udokumentować, przemawia do nas wciąż tragedia mieszkańców Troi wyrżniętych przez głodnych zemsty Achajów. Mimo że źródłem wiedzy o niej jest tekst literacki, „Iliada" Homera.

Tolkien, jeszcze z czasów wczesnej edukacji w Szkole Króla Edwarda znający dzieła homeryckie, a także staroangielskie poematy heroiczne, wyznaczył sobie zadanie niebagatelne. Pisał o nim później tak: „Kiedyś jednak (dawno już przestałem się z tego powodu puszyć) chciałem stworzyć zbiór mniej lub więcej powiązanych ze sobą legend, począwszy od tych największych, kosmogonicznych aż do poziomu romantycznej baśni – te większe miały być oparte na mniejszych, pozostających w kontakcie z ziemią, a mniejsze miały czerpać chwałę z rozległego tła tamtych – który mógłbym zadedykować po prostu: Anglii, mojemu krajowi". Chodziło więc o napisanie angielskiej mitologii, której nie ma, a w każdym razie żaden ślad się po niej nie zachował, a która jest, zdaniem Tolkiena, nieodzownym wyposażeniem kulturowym każdej nacji. Oczywiście, nie mógł stworzyć mitu w jego pierwotnej formie, bo ta wymaga bezdyskusyjnej wiary, a nie oczekiwał przecież, że w Śródziemie ktoś uwierzy. Dokonał więc rekonstrukcji mitologii dla Anglii, czy też, jak się ostatecznie okazało, dla wszystkich, którzy takiej odświeżonej mitologii poszukiwali, wykonując pracę benedyktyńską, porównywalną z wysiłkiem archeologa, który na podstawie szczątkowo zachowanych materialnych pozostałości próbuje odtworzyć obraz od dawna nieistniejącej cywilizacji. Można by rzec, że zredagował na nowo możliwą opowieść mityczną – to trzeba podkreślić, mityczną, nie historyczną – nawet jeśli taka opowieść nigdy wcześniej nie została opowiedziana, bo Europie Północnej zabrakło jej Homera.

Zasadne jest w tym miejscu pytanie, jakiej substancji, jakiego tworzywa użył jako budulca? A właściwie skąd znamy te mitologie, które znamy? Ktoś je zapisał, w konkretnym, często starożytnym i martwym już języku, niegdyś jednak używanym jako mowa codzienna. Wszystko zaczęło się więc od języków. Tolkien, o czym wspomniałem wyżej, w szkole poznawał łacinę i grekę. Na studiach rozszerzył zakres swoich fascynacji filologicznych. W rejestrach biblioteki w Oksfordzie zachowały się zapisy świadczące o tym, że student Tolkien kilkakrotnie wypożyczał podręcznik do gramatyki języka fińskiego. W trakcie studiów poznał w imponującym stopniu języki Celtów, Gotów i innych ludów Północy, zdając sobie sprawę z tego, że cała wiedza o ich istnieniu, zwyczajach, wierzeniach, tradycjach, folklorze, o ich pojmowaniu dobra i zła jest dostępna tylko w zachowanych tekstach, w poszczególnych słowach, nazwach. Na podstawie tej bazy językowej odtworzył języki elfów jako prajęzyki ludzi Północy. Nie była to zwykła zabawa w wymyślanie egzotycznie brzmiących słówek, z jaką miewamy do czynienia w miernej zazwyczaj jakości powieściach fantastycznych. Doskonale świadom komplikacji kodu, jakim jest każdy język naturalny, wyposażył języki mieszkańców Śródziemia w gramatykę, nadał im postać regularnych systemów, które działają w zgodzie z regułami właściwymi językom, którymi się posługujemy. W Internecie nie brakuje stron, na których możemy znaleźć narzędzia do przetłumaczenia tekstu angielskiego czy polskiego na język quenya lub „późniejszy", bardziej potoczny elficki sindarin. Tłumaczenie jest możliwe, bo prawidłowości gramatyczne są zbliżone. W pracy nad światem przedstawionym we „Władcy Pierścieni" języki tego świata powstały wcześniej niż opisane w powieści wydarzenia.

Drugim składnikiem spoiwa, które wykorzystał Tolkien do budowy Śródziemia, były te narracje mityczne, które przetrwały w jakiejś postaci do czasów współczesnych. Tutaj pora zaakcentować fakt być może zaskakujący: niewiele elementów Tolkienowskiej opowieści to oryginalne płody jego wyobraźni. Elfy znane są w mitach germańskich i w ogóle w tradycji nordyckiej: pojawiały się w baśniach na długo przed tym, nim odkrył je młody Anglik. Zdążyły się nawet zdegenerować do figury obdarzonych skrzydełkami i irytującym dyszkantem infantylnych stworków o charakterze przesadnie rozpieszczonego dziecka. Pradawnego pochodzenia krasnoludów dowodzić chyba nie trzeba. Pierwowzorem Gandalfa był zapewne VäinämÖinen, wiekowy, siwobrody czarodziej i mędrzec, bohater opartego na dawnych pieśniach (runach) fińskiego eposu narodowego „Kalevala" spisanego dopiero w połowie XIX w. przez Eliasa Lőnnrota, ale bez wątpienia będącego jedynie literacką materializacją starych podań mitycznych. W tejże „Kalevali" ważną rolę odgrywa magiczny przedmiot o nazwie Sampo, interpretowany przez badaczy jako młynek, który obdarza swego posiadacza wielką mocą i dlatego jest powodem nieustających konfliktów – i w ten sposób odsłania się inspiracja dla stworzenia najpotężniejszego Pierścienia. Oksfordzki profesor znał i „Kalevalę", i obie staroislandzkie „Eddy", „poetycką" i „prozaiczną", czy też odpowiednio: starszą i młodszą. To w nich m.in. czytelnik odnajduje Midgard, krainę ludzi, usytuowaną wewnątrz odwiecznego Drzewa-Świata, Yggdrasil. Angielskim odpowiednikiem Midgardu (samo słowo w tym brzmieniu już jest zresztą uwspółcześnione) jest Middle-earth, czyli po prostu Śródziemie. Z mitów nordyckich wywodzi się koncepcja zmierzchu starego świata, a wszak dzieje uniwersum Tolkienowskiego podzielone są na ery, z których każda przechodzi w kolejną w następstwie zmiany lub nawet katastrofy o globalnym wymiarze. „Władca Pierścieni" w tekście głównym (z wyłączeniem aneksów, które bardziej może niż narracja powieściowa ujawniają skrupulatność autora w pracy nad rekonstrukcją minionego świata) ukazuje czytelnikom tylko drobny wycinek końcowej fazy Trzeciej Ery, podobnie jak „Iliada" przedstawia tylko wydarzenia kilkudziesięciu dni z ostatniego roku wojny trojańskiej – mit, jak deklarował pisarz, ma być przecież całością złożoną z osobnych fragmentów. Wzorca dla Tolkienowskich mistrzów miecza, niezłomnych wojowników i zarazem z dawna oczekiwanych władców, takich jak Aragorn, dostarczył m.in. staroangielski poemat epicki „Beowulf", w którym pojawia się też motyw kradzieży złota strzeżonego przez smoka i pokonania tej bestii, co odsyła nas z kolei do poprzedzającego „Władcę Pierścieni" „Hobbita", znacznie skromniejszego utworu, który nie miał jeszcze aspiracji mitotwórczych, chociaż i tak wpisuje się obecnie w ten model odbioru dorobku pisarza.

To tylko wybrane przykłady intencjonalnie dokonanych przez autora opowieści zapożyczeń czy raczej nawiązań do mitów ludów północnych. Tolkien wprost podkreślał, że źródeł jego „podarunku" dla Anglii szukać trzeba w europejskich tekstach mitologicznych, nie zaś, jak chcieli niektórzy z komentatorów, w aktualnej sytuacji politycznej czy na symbolicznie odczytywanej mapie nowoczesnej Europy (z jej bardzo umownym podziałem na stabilny Zachód i niebezpieczny Wschód, w którym w powierzchownych interpretacjach postrzegano punkt odniesienia dla Mordoru). Takie, wynikające z założeń całego literackiego przedsięwzięcia, mitologiczne uwikłanie dobrze rozumiał i wyłożył w jednej z pierwszych recenzji po ukazaniu się pierwszego tomu powieści C.S. Lewis, bliski przyjaciel Tolkiena, wraz z nim centralna postać Inklingów – swoistego męskiego klubu dyskusyjnego skupiającego pisarzy i myślicieli bliskich ideowo Tolkienowi – i, rzecz jasna, autor cyklu o Narnii: „Ta książka jest jak grom z jasnego nieba. Powiedzieć, że dzięki niej w niemal patologicznie antyromantycznych czasach nagle powrócił romans heroiczny w całej swej wspaniałości, bogactwie i bezwstydzie – to za mało. Dla nas, żyjących w tym dziwnym okresie, ten powrót i czysta ulga, jaką przynosi, jest niewątpliwie czymś ważnym. W historii jednak samego romansu – historii sięgającej korzeniami »Odysei«, a nawet poza nią – nie jest to powrót, lecz postęp czy też rewolucja, podbój nowych obszarów".

Połączenie mitu z myślą chrześcijańską

Uwagi Lewisa, długo pozostające najcelniejszym spojrzeniem na dzieło przyjaciela, choć wypada przyznać, że nie wolnym od przesadnego uniesienia, pozwalają na poruszenie trzech jeszcze, bardzo ważnych kwestii.

Po pierwsze, Tolkienowi udało się pogodzić na kartach „Władcy..." przestrzenie pozornie nie do pogodzenia: myśl chrześcijańską z mitem przedchrześcijańskim. Żarliwy katolik nie zrezygnował tu z dania świadectwa swojej wiary, wprost przeciwnie, sześcioksiąg jest przesycony ideą religijną. Co prawda, o dziele Bożym i akcie stworzenia traktuje „Silmarillion", książka wydana już po śmierci autora, przygotowana do druku przez jego syna, będąca jednak merytorycznym wprowadzeniem do świata „Władcy Pierścieni", ale i w tym najbardziej znanym z utworów Bóg działa, tyle że dyskretnie, w wymiarze wprost niewyartykułowanym. Otóż dzieje Śródziemia są celowe, mają początek i koniec, są realizacją planu pochodzącego od Absolutu. Nic istotnego nie zdarza się tu przypadkiem. Frodo Baggins, cichy, skromny hobbit i powiernik Pierścienia, zostaje wybrany do wypełnienia swego zadania, które jest notabene aktem poświęcenia i odkupienia – Frodo z własnej woli składa ofiarę ze swojego losu. Czuwający nad nim Gandalf, mimo że wydaje się najpotężniejszą istotą w Śródziemiu, jest tylko instrumentem w rękach siły większej od niego, o czym przypomina niekiedy hobbitom próbującym pojąć sens ich wyprawy. Warto też przypomnieć, że przecież ginie, a precyzyjniej rzecz ujmując, ulega przemianie, po której powraca jeszcze potężniejszy, a sam proces tej przemiany uderzająco podobny jest do zmartwychwstania, przy czym nie on sam decyduje w tym momencie o swojej przyszłości i pod tym względem jest zrównany ze wszystkimi innymi bohaterami. Chrześcijański fundament nie jest w powieści motywem dodatkowym czy nawet równoległym, lecz ramą dla obrazu świata zaludnionego przez mitycznych bohaterów.

Po drugie, Inklingowie. Temu niezwykłemu bractwu, wyrosłemu z angielskiej tradycji nieformalnych męskich stowarzyszeń, należałoby poświęcić osobny szkic, na szczęście jest po polsku dostępna obszerna monografia tej grupy autorstwa wspomnianego Carpentera. Tutaj trzeba tylko przywołać istotę jego aktywności: otóż na spotkaniach Tolkien (nie on jedyny) odczytywał kolegom gotowe już fragmenty powieści i dyskutował o możliwych rozwinięciach. Opowiadał mit, zanim go zapisał. To ustne „wykonanie" mitu stanowiło, trudno orzec, w jakim stopniu zamierzone, odnowienie pierwotnej formy funkcjonowania opowieści mitycznej, początkowo właśnie wypowiadanej, znacznie później natomiast, czasami po wiekach, otrzymującej kształt literacki, który pozbawiał ją zresztą zarazem sakralnej rangi.

I w końcu sprawa godna umieszczenia w szerszym kontekście. „Hobbit" pomyślany jeszcze jako baśń, przed zapisaniem opowiadany przez Tolkiena jego dzieciom, powstawał w międzywojennym antrakcie, w latach 30., ukazał się drukiem w 1937 r., po czym Tolkien przystąpił niemal od razu do pisania „Władcy Pierścieni", by wkrótce uświadomić sobie, że chce teraz napisać coś zasadniczo odmiennego, znacznie poważniejszego i przeznaczonego już dla dojrzałego odbiorcy. Między innymi z tego powodu podstawowy korpus tekstu został ukończony dopiero na przełomie lat 40. i 50. W tym czasie świat przeżył koszmar II wojny, a po nim, jeśli wolno postawić upraszczającą, ale dzięki temu wyrazistą, tezę, literatura skonfrontowana z Holokaustem i bezmiarem okrucieństwa wojennego straciła oddech. Wycofała się w sferę wewnętrznych przeżyć jednostki, porzuciła rozważania na tematy aksjologiczne, odeszła od wielkich, panoramicznych opowieści historycznych. Brzemię to wzięli na siebie autorzy z pogranicza głównego nurtu, wśród nich Tolkien. Ich starań krytycy nie traktowali zbyt poważnie, przyzwyczaili się bowiem do obowiązujących klasyfikacji twórczości literackiej. Ale czytelnicy, wolni od wiedzy profesjonalistów, a bogaci w entuzjazm amatorów, nie kierowali się hierarchicznymi podziałami. Przyjęli tę prozę z marginesu wielkiej literatury ze wszystkimi jej obciążeniami i swobodami.

Warto mieć ten mechanizm w pamięci, gdy próbuje się zrozumieć wyniki przywołanego na początku tekstu plebiscytu bez szukania trywialnego wyjaśnienia w ogólnym zdziecinnieniu uczestników życia kulturalnego w dobie kultury masowej. Tym bardziej że ponad 40 lat od śmierci „profesora od hobbitów" jego książki są nieustannie wznawiane, a co jakiś czas trafia do księgarń zupełnie nowy tytuł jego autorstwa – skompilowany z kolejnej cudem odnalezionej porcji jego rękopisów.

Dr Marcin Niemojewski – kulturoznawca, lituanista i tolkienolog; pracuje na Uniwersytecie Warszawskim

Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
W domu i poza domem szybki internet i telewizja z Play
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku