"Niemcy na kolanach! Przepiękny widok" – tak porażkę Niemców na Euro 2020 podsumował nie byle kto, bo były wiceminister, wpływowy polityk Solidarnej Polski Janusz Kowalski. Gdybyśmy go nie znali, moglibyśmy pomyśleć, że jest gorącym kibicem reprezentacji Anglii albo nie podoba mu się styl gry podopiecznych Joachima Loewa, ale nie – niechęć do Niemców u Kowalskiego wynika raczej z innych powodów: połowę 2020 roku minister Kowalski spędził na przestrzeganiu przed Niemcami, chcącymi skolonizować Polskę, i przed „szantażem niemiecko-brukselskim"; był również wśród tych polityków, którzy upominali się o reparacje wojenne. Po prostu Niemców nie lubi i tyle.
Pytanie tylko, gdzie przebiega granica między nielubieniem a pewną niebezpieczną obsesją. Bo – jako żywo – to nie Serge Gnabry (syn Iworyjczyka) niszczył Polskę w 1939 r., to nie Joachim Loew opracowywał plany ataku Wehrmachtu, to nie Kai Havertz chciał powiązania wypłaty środków unijnych z kryterium praworządności, to nie Timo Werner krytykuje reformę sądownictwa. Niemieccy piłkarze nie odpowiadają ani za II wojnę światową, ani za polityczne spory między Warszawą a Berlinem, tak jak Robert Lewandowski nie odpowiada za budzące wątpliwości reformy sądownictwa w Polsce. Stąd ta schadenfreude z powodu porażki reprezentacji Niemiec powinna byłego wiceministra zaniepokoić. Bo – jeśli chciałby być konsekwentny – musiałby cieszyć się z każdego mercedesa, który złapie gumę; z każdego zepsutego jabłka w Lidlu, ze skutków ubocznych po aspirynie firmy Bayer i każdej lodówki Siemensa, która grzeje zamiast chłodzić. Nie brzmi to poważnie, prawda?
Germanofobia Kowalskiego i jemu podobnych to przypadłość tyleż szkodliwa, co niepoważna. Budując uogólniony stosunek do naszych zachodnich sąsiadów na relacjach między Polakami a Niemcami w „Czterech pancernych i psie" czy „Stawce większej niż życie" umyka nam to, że mamy rok 2021, a nie 1945, że jesteśmy sojusznikami i członkami jednej europejskiej rodziny, że możemy się z Niemcami spierać, ale od dłuższego czasu gramy – co do zasady – w tej samej drużynie. Stąd patriotyzm nie wymaga ściskania kciuków za ich porażkę. Ba, można nawet przyznać – nie zdradzając ojczyzny – że grali ładniej dla oka od Anglików.
Gdy bowiem rzeczywistość przesłaniają nam rachunki krzywd, piłki w ogóle nie da się oglądać. W ćwierćfinale Anglia zagra z Ukrainą. Anglia? Nie przyszła nam z odsieczą w 1939 r. Ukraina? Wiadomo, UPA. Pozostawałoby żądać obustronnego walkowera.