Mówi się dużo o nowej teorii monetarnej. Można sypać pieniędzmi, zadłużać się, bo nic się nie dzieje, inflacja jest w ryzach. Jakie mogą być konsekwencje takiego podejścia?
To jest teoria stara jak świat. W XIX wieku też to proponowano, ale wtedy traktowano takich ludzi jako odchylonych od pionu. Proponowano, żeby przez masową kreację pieniądza zapewnić ludziom dobrobyt. W pewnym stopniu tą drogą poszła polityka monetarna Zachodu po 2008 r.: banki centralne zaczęły tworzyć dużo więcej pieniądza, przekazując go agendom rządowym i kupując obligacje skarbowe. Jeżeli jednocześnie tej kreacji pieniądza towarzyszy obniżenie stóp procentowych do zera, to bankom komercyjnym opłaca się finansować przedsiębiorstwa mało efektywne, co uderzy we wzrost gospodarki. Tzw. nowa, a w gruncie rzeczy stara teoria monetarna chce iść dalej. Chce, żeby tego było jeszcze więcej. W skrajnych przypadkach to się nazywa „helicopter money", czyli rozsypywanie pieniędzy wśród ludzi. To jest traktowane jako zbawienie, a to jest umysłowa lub moralna aberracja. Trwały rozwój gospodarczy na dłuższą metę nie zależy od ilości pieniądza wstrzykiwanego do gospodarki, tylko od fundamentów takich jak własność prywatna, dostatecznie duża konkurencja, niezależny wymiar sprawiedliwości, porządek legislacyjny itp.
Zwolennicy tej teorii powołują się na ostatni kryzys z lat 2008–2010. Wtedy udało się uniknąć katastrofy dzięki zasypywaniu pieniędzmi.
To nieprawda. Oni nie odnoszą się do licznych krytycznych analiz tej polityki przedstawianych przez wybitnych ekonomistów, którzy wskazują na negatywne skutki niekonwencjonalnej polityki monetarnej dla wzrostu gospodarczego poprzez deformację podaży. Ponadto zwolennicy tej teorii, jak wszyscy skrajni etatyści, uważają, że politycy robią tylko dobre rzeczy. Jeżeli dostaną więcej pieniędzy, to będą robili więcej dobrych rzeczy. Realia polityczne są takie, że gdyby politycy dostawali więcej łatwego pieniądza, to byłoby więcej bezsensownych decyzji. Np. jeszcze większe lotnisko między Łodzią a Warszawą czy jeszcze więcej przekopów przez mierzeję, więcej subsydiowania. Wreszcie więcej wydatków socjalnych, które będą ograniczać chęć do pracy. Taka polityka musiałaby ograniczyć wzrost gospodarczy i powodować wcześniej czy później wzrost inflacji.
Zwykle kryzysy są szansą na reformy. Rząd PiS zdecyduje się na reformy finansów publicznych, czy tylko dokręci śrubę przedsiębiorcom, żeby zasypywać dziurę budżetową? Z punktu widzenia wzrostu gospodarki najbardziej racjonalne rozwiązanie to ograniczenie nierozwojowych wydatków, czyli socjalnych. Gorsze to zwiększanie podatków. W przypadku PiS zwiększane podatki są nazywane opłatami w naiwnym przekonaniu, że ludzie się nie zorientują. Trzecie, najgorsze rozwiązanie to rosnąca kreacja pieniądza przez bank centralny, która prawie zawsze kończy się rosnącą inflacją, czyli nakładaniem na ludzi najgorszego podatku – czyli inflacyjnego, a jednocześnie szkodzi rozwojowi gospodarki.