Najczęściej (ok. czterech na dziesięciu ankietowanych) poważne obawy o utratę pracy mają teraz osoby zatrudnione na umowę zlecenia czy o dzieło oraz pracownicy z umowami na czas określony.
– Zakończył się spór o to, czy mamy rynek pracownika czy pracodawcy; mamy rynek koronawirusa – mówiła podczas prezentacji wyników raportu Monika Fedorczuk, ekspert rynku pracy Konfederacji Lewiatan. Według niej obawy o utratę pracy wśród osób pracujących na umowy zlecenia i na umowy terminowe są o tyle uzasadnione, że zakończenie współpracy z takimi pracownikami jest dla firm stosunkowo proste i nie pociąga za sobą kosztów odpraw. – Z moich rozmów z przedsiębiorcami wynika, że większość nie chce zwalniać, ale mają potworne obawy, czy utrzymają działalność. Tarcza to za mało, by zahamować falę zwolnień – zaznaczyła Monika Fedorczuk.
Mateusz Żydek, rzecznik Randstad, przypominał, że w dotychczasowych zapisach tarczy nie ma rozwiązań wspierających ok. 700 tys. pracowników tymczasowych. Dlatego też pracodawcy występują w tej sprawie o interpretację nowych przepisów do resortów pracy i rozwoju.
O ile zwolnień w związku z epidemią koronawirusa najczęściej obawiają się pracownicy na umowach cywilnoprawnych i terminowych, o tyle pracownicy na stałych etatach i samozatrudnieni najczęściej boją się obniżenia wynagrodzenia. – W pełnej krasie widać teraz dualność naszego rynku pracy – pracownicy etatowi mają relatywnie dużą pewność zatrudnienia, inni znacznie mniejszą – komentował Łukasz Komuda, ekspert ds. rynku pracy z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, który przewiduje, że do końca roku nawet dwa miliony osób mogą stracić pracę. Jak zaznaczał, część szefów firm już wykorzystuje sytuację, by ciąć płace pracowników do drastycznie niskiego poziomu. – To jest wyścig na dno – ocenia ekspert, ostrzegając, że ten wyścig doprowadzi do obniżenia popytu konsumentów, co zaostrzy kryzys związany z pandemią.
Twoje wybory zależą od tego, co wiesz
Tylko 19 zł
za pierwszy miesiąc dostępu do rp.pl
Subskrybuj
Jak twierdzi Komuda, rozwiązaniem tej sytuacji byłoby wprowadzenie na czas kryzysu dochodu solidarnościowego wysokości minimum socjalnego – czyli ok. 1400 zł na rękę dla każdego bezrobotnego.
– Byłby to naturalny hamulec w wyścigu na cięcia wynagrodzenia i sposób na zasilenie popytu wewnętrznego – argumentował ekspert. Według jego obliczeń taki dochód solidarnościowy dla 3 mln bezrobotnych kosztowałby budżet niespełna 60 mld zł rocznie. Jak jednak przypominała Monika Fedorczuk, nie wiadomo, jak sfinansować taki wydatek, skoro środki z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych wydano na wynagrodzenia lekarzy i położnych, a w Funduszu Pracy, z którego finansowano emerytury, jest tylko ok. 12 mld zł.