W wypadku redaktora Wrońskiego z „Gazety Wyborczej" jest to fraza „tak zwani". Konkretnie „tak zwani naukowcy, badający katastrofę smoleńską". Jeszcze śmieszniej: „tak zwane ustalenia tak zwanych naukowców, badających katastrofę smoleńską". Ci „tak zwani naukowcy" to najwybitniejsi w Polsce przedstawiciele instytutów technicznych, profesorowie i konstruktorzy, którzy badaniu problemów, o których się wypowiadają, poświęcili całe życie. A ich „tak zwane ustalenia", jak je określił Wroński, to dyskusja w gronie fachowców, dyskusja najbardziej merytoryczna i rzeczowa, jaką sobie przy tym stanie wiedzy źródłowej można wyobrazić.
Co to jest, phi, kilkudziesięciu tak zwanych profesorów, skoro kwestionują oni ustalenia gazetowych politruków, facecjonistów i „pasjonata lotnictwa", który kiedyś ścinał brzozę i mówi, że to bardzo twarde drzewo? Co to są zapisy rejestratorów, obliczenia i matematyczne modele opisujące dynamikę ruchu czy zachowanie materiałów w warunkach ekstremalnych, jeśli przeczą im papiery oficjalne, podstemplowane, uwiarygodniane przez urzędowo mianowanych ekspertów? Co mogą znaczyć „tak zwane ustalenia tak zwanych naukowców badających sprawę smoleńską", skoro ludzie ci kładą na szalę całą swoją reputację zawodową, naukowy dorobek, praktykę zdobytą w biurach konstrukcyjnych, zaś za kwestionowanymi przez nich ustaleniami stoją rzeczoznawcy chowający się dziś po mysich dziurach, zakrywający twarze, nie mający odwagi publicznie bronić tego, pod czym się podpisywali ? a podpisywali się pod tezami opartymi tak absolutnie na niczym, jak szeroko kolportowana narracja o obecności w kokpicie śp. generała Błasika?
Cóż, znalazła się garstka „mieszcząca się w jednej wykładowej sali", zaledwie nieco ponad pół setki profesorów i konstruktorów, którzy wytykają raportom MAK i Komisji Millera brak elementarnej rzetelności ? ale w końcu więcej jest tych, którzy milczą. Bo praktycznie tylko na te dwie grupy dzielą się dziś eksperci: na tych, którzy twierdzą, że samolot rozpadł się w powietrzu, i na tych, którzy nabrali wody w usta i stanowczo odmawiają publicznego wyrażenia jakiejkolwiek opinii. Dla propagandysty-pajaca to, że tych drugich jest więcej niż mieści jedna wykładowa sala, stanowi wystarczający powód zachowania dobrego samopoczucia. Ha, ha, zamach sobie wymyślili ? szydzi rutynowo. Zamach, ha, ha. Przecież każdy, kto nie jest oszołomem, prymitywem, obskurantem, wie, że słowo zamach równa się ha, ha, zrozumiano?!
Oto miara stoczenia się na ostatnie dno.
A może redaktor Wroński nie jest aż tak zakutym głupcem, tylko tak dobrze udaje? Może nawet w tak opancerzonym na wątpliwości umyśle, jaki niezbędny jest do pisania wstępniaków u Michnika, rodzą się jakieś pytania, i właśnie je chce pajac swym rechotem zagłuszyć, bardziej niż referaty wygłoszone „w jednej wykładowej sali"?