Mimo kulturowych różnic znacznie więcej ich łączy niż dzieli. Zbliża wieloletnia tradycja uprawianego zawodu, dziedziczonego z pokolenia na pokolenie. Ich rodziny wiodły zawsze wędrowny tryb życia, jeździły od wsi do wsi. Artyści wszystko robili sami – także lalki, którym szyli ubrania, dobierali repertuar, decydowali o kolejnych miejscach występów. Od najmłodszych lat uczyli się teatru i debiutowali w nim już jako dzieci – jak choćby lalkarz z Drezna, który do dziś z uśmiechem wspomina swoją pierwszą rolę w „Kocie w butach”, gdy miał zaledwie pięć lat. Wozy z marionetkami były jak relikwie, do których wstęp mieli tylko najbardziej doświadczeni w sztuce lalkarskiej członkowie rodzin.
Ostre załamanie przyszło w latach 50. wraz z nastaniem komunizmu. Władza nie tylko nie akceptowała wędrownego życia trup teatralnych, ale chciała też mieć całkowity wpływ na dobór repertuaru, dbając o eliminowanie sztuk z wątkami religijnymi, czy też afirmującymi „burżuazyjny” porządek świata. Wiele zespołów mogło wystawiać tylko dla dzieci. Dzieła zniszczenia dopełnił czas. Już nie konie, ale traktory ciągnęły teatralne wozy. Stopniowo zamykano karczmy i zajazdy z salami, w których można było występować. Coraz mniej było też ludzi, którzy woleli zobaczyć wędrownych artystów zamiast filmu w telewizji. – Wszystko się unowocześniało, a w końcu upadło – kwituje węgierski lalkarz.
W Saksonii, spośród 50 wędrownych trup teatru marionetkowego działających do lat 50 ubiegłego wieku – pozostały trzy. Ci, którzy wciąż uprawiają dawny zawód, nie potrafią sobie wyobrazić innego zajęcia. – Moje życie jest tak piękne, że aż trudno je opisać – zwierza się przed kamerą niemiecki lalkarz. Trudno mu nie wierzyć.
Ostatni wędrowni lalkarze, 11.20 | TVP Kultura | SOBOTA