Dziesięć lat temu disnejowska wytwórnia była w tarapatach. Czasy, kiedy jej filmy rysunkowe przyciągały masowo widzów, należały już do przeszłości. Tymczasem konkurencja, m.in. DreamWorks, postawiła na animację komputerową, wyznaczając nowe standardy dla kina familijnego.
Najgorsze nadeszło w 2001 roku, gdy na ekranach pojawił się „Shrek", który nie dość, że imponował jakością realizacji, to jeszcze bezpardonowo wykpiwał politykę koncernu Disneya.
Shrek zaprzeczał wszelkim bajkowym kanonom. Nie miał w sobie nic z amanta. Był zielony, bulwiasty, a podczas kąpieli w przydomowym bajorku puszczał wiatry. Nie interesowały go szlachetne misje ratowania księżniczek. Wolał siedzieć na bagnach.
Ruszył się z domu dopiero wtedy, gdy jego samotność zakłóciły postaci z najsłynniejszych bajek wyrzucone z baśniowego królestwa przez złego lorda Farquaada. Shrek, by odzyskać święty spokój, zgodził się przyprowadzić Farquaadowi zamkniętą w wieży księżniczkę Fionę. Nie przewidział jednak, że w wyprawie będzie mu towarzyszył wygadany osioł, który zostanie jego przyjacielem. A piękna Fiona nie zakocha się w Farquaadzie, tylko w brzydkim ogrze (oczywiście z wzajemnością)...
Zabawa w „Shreku" polegała na żonglowaniu nawiązaniami do klasycznych filmów i popularnych disnejowskich bajek, ale w taki sposób, by zmienić pierwotny sens wykorzystanych cytatów i konwencji. Dlatego, choć Shrek wygląda jak bestia, pod fałdami zielonej skóry skrywa zaskakującą wrażliwość i anarchiczne usposobienie. To budzący sympatię outsider. Natomiast Fiona wcale nie jest taka urodziwa, jak się początkowo wydaje.