Premierę w stołecznym Och-Teatrze można by było uznać za chęć łatwego powtórzenia sukcesu. W sztuce „Maria Callas master class" Krystyna Janda wystąpiła w 1997 r., a potem zagrała w niej ponad 200 razy. Teraz wróciła do tekstu Terrence'a McNally'ego. Nigdy jednak dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki. W tym wypadku na szczęście.
Wtedy sztuka McNally'ego trafiła do nas niedługo po olbrzymim sukcesie. A na widowni przeważali ci, którzy wiedzieli, kto zacz Maria Callas, pamiętali jej operowe sukcesy, kłótnie, romanse i afery, budujące legendę. Chcieli więc zobaczyć tę, którą znali, z jej temperamentem i ciętym językiem. Bawili się złośliwościami pod adresem rywalek, bo ich nazwiska też były im znane. I Krystyna Janda spełniała te oczekiwania.
Czas potwierdził wartość tekstu McNally'ego, który Callas pokazał wielowymiarowo, ale dla większości widzów w 2015 r. najsłynniejsza śpiewaczka XX wieku to postać z odległej epoki, co Krystyna Janda rozumie. Traktuje ją więc inaczej. Z wyjątkiem pierwszych minut, kiedy wydawać by się mogło, że spektakl zdominują efekciarskie gierki, obecna Callas jest bardziej dojrzała i tragiczna.
Dwa monologi na finał, które Janda interpretuje w sposób przejmujący, to przede wszystkim opowieść o osobistych tragediach. Małżeństwo ze starszym o ponad ćwierć wieku Meneghinim miało charakter biznesowy. Rzuciła go, bo zakochała się w greckim miliarderze Onassisie, a on kompletnie nie rozumiał jej potrzeb. Chciał mieć u swego boku gwiazdę.
Janda świetnie też wciela się w śpiewaczkę udzielającą rad młodym. W tych momentach gra zresztą bardziej siebie – wybitną aktorkę, która wie, że kreacji nie tworzy się za pomocą sztuczek i kopiowania innych, że trzeba najpierw zrozumieć, przeżyć, a potem włożyć całą siebie w sceniczną postać. Agnieszka Adamczak, Jolanta Wagner i Rafał Bartmiński jako uczniowie dobrze wywiązują się z zadań aktorsko-wokalnych i zaczynają śpiewać lepiej, jakby pojęli sens nauk Callas.