Dziesięć dni po zamachach na placu Republiki nadal gromadzą się tłumy, a przed pomnikiem Marianny leży mnóstwo kwiatów. Życie w Paryżu toczy się jednak niemal normalnie. Uzbrojone patrole nie są szczególnie widoczne, ale gdy tylko zdarza się coś podejrzanego, wyrastają jak spod ziemi. A przed monumentalnym Palais Garnier widzowie muszą stać wiele minut w długiej kolejce, by przed wejściem do środka przejść drobiazgową kontrolę.
Potem jednak, już we wnętrzu teatru, liczy się tylko to, co artyści mają do powiedzenia. Jeśli zaś zdarza się coś ważnego i niezwykłego, podczas spektaklu panuje pełna napięcia cisza, a na koniec wybuchają burzliwe owacje.
Reżyser i śpiewacy
Tak było w poniedziałkowy wieczór w Palais Garnier, w starej, a wciąż prestiżowej siedzibie Opery Paryskiej. Entuzjastycznie dziękowano trójce śpiewaków, wspaniałemu dyrygentowi, jakim jest Fin Esa-Pekka Salonen, ale najgorętsze brawa otrzymał Krzysztof Warlikowski ze stałą ekipą realizatorów.
To już jego piąta operowa inscenizacja w Paryżu. Polak jest we Francji reżyserem bardzo cenionym, co nie znaczy, że przyjmowanym bezkrytycznie. Za poprzednią premierę „Króla Rogera" Szymanowskiego sześć lat temu zebrał sporo cięgów, po późniejszych spektaklach dramatycznych pisano, że się powtarza.
Tym razem Krzysztof Warlikowski wszystkich zaskoczył. Po „Don Giovannim" Mozarta, zrealizowanym rok temu w La Monnaie w Brukseli, który był rzeczywiście kolejnym przeglądem jego stałych obsesji, lęków i tematów, tym razem zrobił spektakl czysty, niemal ascetyczny, pozbawiony wątków pobocznych. A jednak trzymający w napięciu i o niesłychanej sile ekspresji.