W środku kryzysu finansowego, gdy w oczy unijnych przywódców zajrzał strach przed rozpadem strefy euro, udało się zbudować podwaliny pod zintegrowany rynek finansowy. Europejski Bank Centralny (EBC) przejął nadzór nad największymi bankami komercyjnymi Wspólnoty. Opracowano też wspólny mechanizm przeprowadzenie operacji bankructwa instytucji finansowych. Oraz stworzono fundusz pomocy dla krajów, które jak Grecja czy Portugalia, znalazły się na skraju bankructwa.
Ale gdy panika minęła, minął też entuzjazm dla dokończenia budowy silniejszych unijnych instytucji, unii bankowej, szczególnie w Niemczech. Berlin od 2011 r. blokuje budowę wspólnego systemu gwarantowania wkładów bankowych w obawie, że mogłoby to prowadzić do wypłaty przez najpotężniejszy kraj UE rachunków za banki działające w biedniejszych krajach Unii.
Punkt wyjścia
W środę w artykule w „Financial Timesie" niemiecki minister finansów Olaf Scholz ogłosił jednak, że czas skończyć z tym „paraliżem". Jego zdaniem to konieczne, bo po brexicie londyńska City nie będzie już pełnić roli czołowego ośrodka finansowego Europy i Unia może zostać zdana na łaskę amerykańskich i chińskich banków. A to „niedopuszczalne".
W propozycji Scholza najważniejsza jest zgoda Berlina na powstanie wspólnego mechanizmu gwarancji bankowych. Ale jest to zgoda bardzo ostrożna, obwarowana wieloma warunkami. Minister uważa, że jej warunkiem jest ograniczenie przez systemy bankowe poszczególnych banków „ryzyka systemowego", czyli udziału złych kredytów i dywersyfikacji aktywów, na jakich opierają się banki. Scholz chce także, aby w razie bankructwa instytucji finansowej interweniował w pierwszym rzędzie krajowy system gwarancji bankowych oraz krajowe władze, a dopiero gdy ich możliwości zostaną wyczerpane, „komponent europejski". I to tylko „w ograniczonym zakresie".
W Brukseli propozycja Scholza została przyjęta z zadowoleniem, ale bez specjalnego entuzjazmu, skoro dalece odbiega od wielokrotnie deklarowanych ambicji Komisji Europejskiej.