Wszystko zaczęło się o 10 rano, gdy uzbrojony w karabin maszynowy i ubrany w policyjny mundur mężczyzna zatrzymał autobus z turystami z Hongkongu. Po krótkiej przepychance z pilotem grupy intruz wdarł się do środka pojazdu i kazał kierowcy zablokować drzwi.
Porywacz, 55-letni Rolando Mendoza, został w zeszłym roku dyscyplinarnie zwolniony z policji za próbę wymuszenia pieniędzy. Jak twierdzi rodzina, uważał, że zwolniono go bezpodstawnie i bez zachowania stosownych procedur. Zdesperowany sięgnął po przemoc, domagając się przywrócenia do służby. Swoje postulaty wywiesił na przedniej szybie autokaru.
Próby mediacji powiodły się tylko częściowo. Mendoza zwolnił dziewięciu z 25 zakładników, w tym troje dzieci. Pozwolił podać reszcie jedzenie. – Zachowuje się w sposób całkowicie odpowiedzialny, stabilny psychicznie – uspokajał rzecznik policji Leokadio Santiago.
Wraz z upływem czasu napastnik stawał się jednak coraz bardziej agresywny. Jak relacjonował korespondent "New York Timesa", sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli po sprowadzeniu na miejsce Gregoria Mendozy, brata porywacza, który też jest policjantem. Roztrzęsiony skarżył się dziennikarzom, że władze starały się "wrobić go" w udział w porwaniu i zabić.
Nim zdążył powiedzieć więcej, został siłą wepchnięty do policyjnego wozu i zabrany z miejsca wydarzeń. Chwilę później z autobusu dobiegły odgłosy wystrzałów. Jak spekulują media, porywacz, który wcześniej ostrzegał władze, by "nie robiły krzywdy jego rodzinie", mógł obserwować scenę z jego bratem z okna autokaru.