Nad Sekwaną protesty to codzienność, nad Renem już dużo mniej. Jeśli rocznie na tysiąc pracowników przypada 97 dni protestów w Belgii i 94 we Francji, to już tylko 18 w Niemczech i ledwie dwa w Austrii czy w Szwecji.
Jednak inflacja, która w strefie euro wynosi średnio 8,6 proc., wywołuje rozgoryczenie i wściekłość pracowników tak w krajach o tradycjach konfrontacji, jak i tych, którym bliska jest kultura dochodzenia pracodawców i pracowników do kompromisu.
Handel w Belgii
W poniedziałek Niemcy były świadkami największego strajku od dziesięcioleci. Koleje, linie lotnicze, metro, transport miejski: wszystko stanęło. Nie działały też megalotniska we Frankfurcie i Monachium, co w znacznym stopniu uniemożliwiło normalne funkcjonowanie całego europejskiego transportu lotniczego.
Czytaj więcej
W poniedziałek, 27 marca, stanie duża część transportu w Niemczech. Strajk generalny pracowników lotnisk, kolei, autobusów i statków zapowiadają związki zawodowe.
Żądania wszędzie są takie same: podwyżki, które zrekompensują wyjątkowo wysoką inflację. W Niemczech to 10,5 proc., bo kraj musiał w ciągu roku zrezygnować z tanich nośników energii z Rosji na rzecz innych, droższych. Jednak nie tylko rząd niemiecki, ale także Europejski Bank Centralny (EBC), którego siedzibą jest Frankfurt, obawiają się, że spełnienie oczekiwań strajkujących uruchomi nieprzerwany cykl szybkiej inflacji i pędzących za nią zwyżek uposażeń. Aby ją powstrzymać, EBC musiałby stosować jeszcze bardziej restrykcyjną politykę monetarną, co w końcu doprowadziłoby do recesji w Unii. Już teraz koszty pracy w zjednoczonej Europie przewyższyły te w Ameryce, co powoduje, że unijna gospodarka przestaje być konkurencyjna.