Polacy nie rozumieją problemów biednych ludzi z innych krajów

Rozmowa z Wojciechem Wilkiem, prezesem Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, o uchodźcach syryjskich, wsparciu ofiar konfliktu na Ukrainie i humanitarnych siłach szybkiego reagowania

Aktualizacja: 19.04.2015 11:34 Publikacja: 19.04.2015 10:01

Wojciech Wilk, prezes PCPM, na Ukrainie

Foto: PCPM

Jerzy Haszczyński: Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) działa w różnych krajach - od Sudanu Południowego po Ukrainę. Jak zapada decyzja, że to na przykład Liban?

Wojciech Wilk: Pomoc humanitarna wynika przede wszystkich z dwóch czynników: potrzeb i środków finansowych na ich zaspokojenie. Żeby zadziałała, musi być jedno i drugie. Jest jeszcze trzeci czynnik: bezpieczeństwo, choć w naszym wypadku jego definicja jest elastyczniejsza niż w innych zawodach. Ale jeżeli są walki, bardzo duże bezpośrednie zagrożenie, to choć serce pęka, nie jedziemy tam.

Ostatnio dokąd?

Do Adenu w Jemenie. Pod względem opieki zdrowotnej, dostępu do żywności sytuacja jest tam katastrofalna, ale w półtoramilionowym mieście walki toczą się na ulicach.

Jak się zdobywa informacje, że jest niebezpiecznie, skoro nikt z zagranicy jeszcze tam z pomocą humanitarną nie dotarł?

Wiemy to od miejscowych. Poza tym jesteśmy włączeni do systemu informacji nt. sytuacji bezpieczeństwa dla organizacji pozarządowych współpracujących z ONZ, takich jak PCPM. No i jest jeszcze ten piąty czy szósty zmysł, który w tej pracy się wyrabia. Jeżeli widać na zdjęciach, że po uliach w centrum miasta chodzą ludzie z bronią, a instytucje i służby państwowe nie zapewniają ludziom minimum bezpieczeństwa, to trzeba myśleć o innych sposobach niesienia pomocy. W wypadku Jemenu to może się to odbywać poprzez lokalne plemiona.

Wróćmy do wyboru miejsca, w którym organizacja będzie niosła pomoc.

Jak powiedziałem, potrzeby muszą być pożenione z możliwościami finansowymi. Spośród polskich organizacji pozarządowych PCPM jest największym partnerem polskiego MSZ, jeżeli chodzi o wdrażanie pomocy humanitarnej i rozwojowej. Dlatego interesujemy się też krajami, które są ważne i dla MSZ jako donatora. W innych dostajemy wsparcie finansowe od ONZ, szczególnie od Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców (UNHCR). Naszą ambicją jest jednak zwiększenie własnej bazy finansowej, która by pozwalała na podejmowanie działań bez względu na preferencje dawców. Wtedy organizacja humanitarna jest naprawdę niezależna.

Ma pan na myśli przekazywanie przez ludzi 1 % podatku?

Zdecydowana większość Polaków przekazuje ten 1 % na dzieci w Polsce albo na zwierzęta w Polsce. To są problemy bliskie, łatwe do wyobrażenia. Dla większości podatników problemy, którymi się zajmujemy, są odległe.

Czyli naszym psom pomagamy, a ludziom z Syrii nie?

Właśnie. Tych odległych problemów nie pomagają zrozumieć media, zwłaszcza telewizje, w których informacji zagranicznych jest coraz mniej. Dlatego nasze dochody z 1 % są małe. Są jeszcze zbiórki publiczne, choć zebrać pieniądze można tylko wtedy, gdy sprawa jest głośna. Gdy w lutym zeszłego roku wysyłaliśmy wysłaliśmy lekarzy i ratowników na kijowski Majdan, to w ciągu paru dni zebraliśmy prawie 100 tys, zł, głównie w środkach opatrunkowych, które były tam najbardziej potrzebne. Zapas takich leków i środków medycznych musi być jednak odnowiony po każdym takim wyjeździe. .

Może Polacy cały czas widzą się w czasach PRL, z pensją równowartości 20 dolarów. I wciąż uważają, że to im trzeba pomagać, bo że nie zauważyli, że jesteśmy już na bogatym Zachodzie?

Polacy powinni sobie uświadomić, że byli odbiorcami jednego z największych programów pomocy humanitarnej na świecie. To były paczki dla "Solidarności" w latach 80. Odbiorców były miliony czy dziesiątki milionów, moja rodzina też paczki dostawała. W tamtym czasie nie było akcji humanitarnej o większym zakresie. Teraz jesteśmy 23 gospodarką świata. Polska ma oczywiście swoje wewnętrze problemy, wiele rodzin żyje w ubóstwie, ale nie da się go porównać z ubóstwem w Afryce czy ubóstwem uchodźców syryjskich. My mamy dług wobec świata za lata 80., ale tego nie traktujemy poważnie. Polskie PKB jest podobne do PKB Norwegii, która wydaje na pomoc zagraniczną sto razy więcej pieniędzy.

A może ta niechęć do dawania pieniędzy wynika z braku zaufania do organizacji zajmujących się pomocą humanitarną?

Mało się wie, jakie są potrzeby za granicą, i jak działaja organizacje za granicą. To rola także dla dziennikarzy. Zależy nam na współpracy z firmami oraz z osobami, które dobrowolnymi wpłatami chciałby wspierać naszą działalność. Mamy bowiem przygotowany pierwszy w Polsce zespół szybkiego reagowania, który może nieść pomoc medyczną i humanitarną ofiarom klęsk żywiołowych i kryzysów humanitarnych na świecie.

Gdyby były pieniądze, to jak szybko docierałby on na miejsce?

Jesteśmy w stanie wylecieć z Polski w 24 do 48 godzin.

Szybciej niż szpica NATO.

Jestem członkiem światowego zespołu szybkiego reagowania przy ONZ (United Nations Disaster Assessment and Coordination - UNDAC) i w nim też jest możliwość wylotu w 24 godzin. W praktyce trochę dłużej. My w przeciwieństwie do ONZ nie musimy ściągać ludzi z całego świata, mamy na miejscu grupę ponad 50 osób, która się będzie poruszała samolotami pasażerskimi. Nie trzeba organizować specjalnego transportu.

Kim są ludzie z humanitarnego zespołu szybkiego reagowania?

Są to lekarze, ratownicy medyczni, strażacy oraz ludzie znający się na pomocy humanitarnej.

Oni normalnie pracują. I co, nagle mówią w szpitalu: ja teraz wyjeżdżam?

Tak. Ale jesteśmy w porozumieniu z pracodawcami. W zespole jest już ponad 50 osób, a będzie 100. A do jednej akcji pojedzie 10., będzie z kogo wybrać.

Wróćmy do pomocy długofalowej. Jedzie pan do Libanu czy na wschód Ukrainy i widzi pan masę ludzi potrzebujących. Pojawia się myśl, jak ja mogę pomóc?

To się odbywa inaczej. Wcześniej szacujemy potrzeby. Na przykład na Ukrainie ONZ przeprowadziła szczegółowe badania, zbierając wypowiedzi od ponad 300 rodzin. I z tych badań wiemy, że dla ponad 80 proc. z nich żywność to pierwsza lub druga potrzeba. Sprawdziliśmy, co już robią inne organizacje, i wiedzieliśmy, że powinniśmy się zająć innym ważnym problemem - zapewnieniem dachu nad głową. Mamy trzyletnie doświadczenie nabyte w Libanie ze wsparciem uchodźców syryjskich w wynajmowaniu przez nich mieszkań.

Jak to działa?

Na Ukrainie, w zeszłym roku dzięki funduszom MSZ zrobiliśmy bardzo szybki remont obozu pionierów pod Charkowem, przystosowaliśmy do warunków zimowych. To jest teraz największy na Ukrainie obóz, a właściwie osiedle dla uchodźców wewnętrznych, bo obóz kojarzy się z namiotami. Dla 400 osób. Nazywa się Romaszka, płot w płot z polskim z cmentarzem wojskowym.

A jak odbywa się wynajmowanie mieszkań dla syryjskich uchodźców w Libanie?

Dotyczy to rodzin, których na to nie stać. Preferowane są kobiety z dziećmi, osoby starsze, osoby ranne w czasie wojny, bo nie mogą pracować. Pokrywamy im część czynszu za wynajmowane mieszkanie. Ale nie dajemy pieniędzy uchodźcy, lecz bezpośrednio temu, który mu wynajmuje mieszkanie. Gdy z obcego kraju przyjeżdżają uchodźcy, to tak naprawdę bezpieczeństwo zapewnia im nie wojsko, lecz społeczność lokalna. Dlatego tak ważne, by nie była przeciwko uchodźcom. W północnym Libanie nasz projekt współpłacenia za czynsz w niektórych wsiach jest bardzo istotną częścią dochodów ludności libańskiej. To tak, jak byśmy utworzyli tam 318 miejsc pracy.

PCPM podkreśla na swojej stronie internetowej, że w przeciwieństwie do innych organizacji ma w Libanie (kraju mniej więcej w połowie muzułmańskim i w połowie chrześcijańskim) przedstawicieli także w miejscowościach muzułmańskich, a nie tylko chrześcijańskich. Dlaczego to tak istotnie?

Gdy trzy lata temu zaczęliśmy pracę w Libanie, było tam 33 tys. uchodźców z Syrii, teraz 1,2 mln. I 99 proc. z nich to muzułmanie. Są dwie idee niesienia pomocy. Można projekt rozsmarować po dużym obszarze, i wtedy w Libanie obejmuje się pomocą wsie i szyckie, i sunnickie, i druzyjskie, i chrześcijańskie. Można się też skupić na jednym obszarze, i my tak zrobiliśmy. W jednym regionie 45 proc. uchodźców jest pod naszą opieką. I to są wyłącznie muzułmanie. Taki poziom skupienia pomocy oznacza duże wsparcie i dla społeczności lokalnej. A w 2012 był tak ostry konflikt między uchodźcami i miejscowymi, z niektórych libańskich wsi próbowano wyrzucać Syryjczyków. Miejscowi zrozumieli, że mogą mieć korzyści z goszczenia uchodźców i ten nasz region stał się wyjątkowo spokojny. W innych regionach zdarzają się ostrzały, podpalenia obozów dla uchodźców, wprowadzanie godziny policyjnej przez miesjcowych dla Syryjczyków.

Czyli uchodźcami chrześcijańskimi się nie zajmujecie?

Gdyby byli, to chętnie byśmy im pomagali. Spośród rzeszy prawie 10 tys. uchodźców, którym udzieliliśmy pomocy w zeszłym roku, było kilkadziesiąt rodzin chrześcijańskich i alawickich z Syrii. Ale uchodźców chrześcijańskich z Syrii jest w ogóle bardzo niewielu, a jeżeli są, to się nie rejestrują w UNHCR, bo nie widzą takiej potrzeby. Chrześcijanie mają możliwość znalezienia pracy, otrzymują pomoc od libańskich chrześcijan. W miejscowości Kubajat mamy bazę, wiemy, że są tam uchodźcy chrześcijańscy, ale każdy pracuje i jakoś sobie radzi. Od przedstawicieli Kościołów wiemy, że oni chcą się wtopić w miejscową społeczność, nie chcą się czuć jak uchodźcy. Są w Libanie wsie chrześcijańskie wspierające przeciwników władz w Damaszku i one chętnie popierają uchodźców muzułmańskich. Pracujemy w pięciu takich miejscowościach, gdzie płacimy za czynsz chrześcijańskim właścicielom mieszkań. Są i takie, które sympatyzują z Baszarem Asadem, i nie są skłonne gościć przybyszów. Libańscy chrześcijanie namawiają także swoich syryjskich współbraci do nieopuszczania Syrii, by nie powtórzył się los chrześcijan z Iraku – podczas wojny ponad połowa z nich uciekła z kraju i nigdy do niego nie powróciła.

Podaje pan statystyki, dane z tabelek. Jaką rolę odgrywają w pomocy za granicą emocje?

To ciężki temat, zajmuję się od kilkunastu lat pomocą humanitarną codziennie. To tak jakby pan zapytał lekarza, który ma podobny staż, jaką rolę odgrywają w jego pracy emocje, to co by odpowiedział – zapewne, że emocje emocjami, ale pracę musi wykonać, musi pacjenta uratować. Podobnie jest z nami. Bez emocji nie nieślibyśmy pomocy, zostalibyśmy w domu. Wybraliśmy taki tryb życia, czasem trudny, ja przez rok w Sudanie Południowym mieszkałem w namiocie, było ciężko, ale bardzo owocnie. Emocje nie są dobrym doradcą tam na miejscu. W Libanie mieliśmy w zeszłym roku pod opieką 1600 rodzin, a na liście oczekujących było jeszcze 2400 rodzin, które też były w bardzo złej sytuacji. Podeszła do mnie kobieta z niepełnosprawnym dzieckiem na ręku i powiedziała, żebym ją wsparł, by nie tkwiła na liście oczekujących. Z odruchu serca poszedłem do kolegów, właściwie moich podwładnych, i usłyszałem: my znamy tę kobietę, ale mamy na liście 100 rodzin, które są bardziej potrzebujące i też nie ma dla nich środków. I one, by przyszły i spytały, dlaczego pomogliście jej a nie nam. Emocje to broń obosieczna. Trzeba dokonać wyboru między ciężką i bardzo ciężką sytuacją życiową obcych ludzi. Czasem pomagamy na własną rękę. Szef naszej misji w Libanie natknął się na kobietę z dziećmi, zbierała zioła w górach, sprzedawała je na ulicy, a z tych, których nie sprzedała, gotowała zupę. Mieszkali w rozpadającej się stodole. Załatwiliśmy jej przeniesienie do lepszego lokum, płacimy czynsz, wśród pracowników zebraliśmy pieniądze, by kupić jej materac i piec. To odruch serca. Jednak w pewnym momencie trzeba wyłączyć emocje i kierować się dobrem ogółu.•

Rozmawiał Jerzy Haszczyński

Jak wesprzeć działalność PCPM

Strona Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej

Społeczeństwo
Nawet 27 stopni w majówkę. Ale w weekend pogoda się zmieni
Społeczeństwo
Sondaż „Rzeczpospolitej”: Kto ucieknie z kraju, gdy wybuchnie wojna
Społeczeństwo
Sondaż: Jak Polacy oceniają pontyfikat papieża Franciszka?
Społeczeństwo
Państwo w państwie. Miliony za śmieci na koszt mieszkańców gminy.
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Społeczeństwo
Kruche imperium „Królowej Zakopanego”