10-procentowej podwyżki podatku od nieruchomości nie udało się wprowadzić też dwa tygodnie temu w Zakopanem. Radni uznali, że mieszkańcy i tak są obciążani nieustannymi podwyżkami rządowymi. – I nie przemawiało do nich nawet to, że podatki lokalne zostają w samorządzie – mówi Helena Mamcarz, skarbnik Zakopanego. Miasto miało zyskać 1,6 mln zł (w 96-milionowym budżecie). – Ten budżet i tak ciężko mi się planowało, a teraz jeszcze trzeba będzie ciąć wydatki bieżące na brakujące 1,6 mln zł. Rzecz nie do wyobrażenia – ubolewa Mamcarz.
Podkreśla, że podwyżka miała być pierwszą od 2008 r. i nie pokryłaby nawet inflacji z tego okresu.
W Garwolinie (woj. mazowieckie) stawki podatku nie zmieniają się od siedmiu lat. Dlatego tamtejsze władze próbowały przekonać radę do konieczności pozyskania z tego tytułu dodatkowych 300 tys. zł, na które składać się miała 8-procentowa podwyżka dla przedsiębiorców i 5-procentowa dla osób fizycznych. Bez skutku.
Fiaskiem zakończyła się też podobna inicjatywa m.in. prezydentów Pabianic i Radomska (woj. łódzkie).
A w Lublinie wewnątrzpartyjną awanturą zakończyła się niedawna próba podniesienia cen biletów komunikacji miejskiej z 2,4 zł do 2,8 zł. Propozycję prezydenta Krzysztofa Żuka (PO) zbojkotowali jego partyjni koledzy w radzie miasta. Projekt przepadł.
Ludzie i polityka
– Dla samorządów kryzys oznacza mniejsze wpływy do kasy, które trzeba załatać, więc tego typu decyzje są racjonalne. Ale nie można zapominać o tym, że podwyżki to system naczyń połączonych – mówi prof. Stanisław Michałowski, politolog z UMCS w Lublinie. – Jeśli zestawimy z pozoru niewielki wzrost podatku od nieruchomości z podniesieniem np. opłat targowych, podatków od posiadania psa, a przede wszystkim szalejącą ceną benzyny, to zobaczymy, że nawet drobne podwyżki nie pozostają bez wpływu na domowe budżety podatników, a zarazem wyborców. Potrzebny jest umiar. Granice wytrzymałości społecznej muszą być zachowane.