Według sondażu IBRiS przeprowadzonego na zlecenie „Rzeczpospolitej”, frekwencja wyborcza w wyborach prezydenckich, gdyby odbyły się one teraz, nie przekroczyłaby 30 proc. Wśród tych osób, które zadeklarowały chęć głosowania, ponad 47 proc. oddałoby głos na urzędującego prezydenta Andrzeja Dudę.
Małgorzata Kidawa-Błońska i Władysław Kosiniak-Kamysz zrównują się poparciem. Robert Biedroń i Szymon Hołownia idą łeb w łeb, a ściga ich kandydat Konfederacji Krzysztof Bosak. Ale czy coś z tego wynika? Czy ta kolejność jest dziś ważna?
W mediach społecznościowych aż roi się od wpisów wzywających polityków do tego, by natychmiast przestali się zajmować wyborami, bo epidemia niesie prawdziwe problemy i dramaty, a wybory nikogo dziś nie obchodzą. To zrozumiałe apele. Tyle że po to, by się wyborami nie zajmować, trzeba najpierw się nimi zająć bardzo szybko – i doprowadzić do ich przełożenia. Dyskusja o tym, jak to zrobić, to obowiązek polityków, taką mają robotę. Muszą tak projektować rzeczywistość polityczną, by można było sobie poradzić ze skomplikowanymi sytuacjami i przeciwdziałać zagrożeniom. I z tego trzeba ich rozliczać.
Zgoda na Andrzeja Dudę w istocie oznacza bowiem zgodę na model radzenia sobie z epidemią, jaki prezentuje obecny rząd. To aprobata dla działań Mateusza Morawieckiego, znak, że realnie ok. 15 proc. społeczeństwa uważa, że warto utrzymać pełnię władzy w rękach Zjednoczonej Prawicy. To niezwykle skromny wynik. Niska frekwencja, której nikt dziwić się dziś nie może, niweczy demokratyczną legitymację przyszłego prezydenta. Tym bardziej że do tej pory wybory prezydenckie charakteryzowały się najwyższym poziomem uczestnictwa obywateli. Tym bardziej że w wyborach parlamentarnych i europejskich to właśnie PiS mobilizowało nowych wyborców, dzięki którym odnosiło zwycięstwo za zwycięstwem. Teraz mobilizować przestało.