W czerwcu 1972 r. policja schwytała sprawców włamania do pomieszczeń komitetu wyborczego Partii Demokratycznej w budynku Watergate na obrzeżach Waszyngtonu. Instynktem dziennikarskim wykazał się wówczas Barry Sussman, szef działu miejskiego „The Washington Post”. Uznał, że za włamaniem kryje się jakaś głębsza afera, której opisanie powierzył duetowi: Bobowi Woodwardowi i Carlowi Bernsteinowi.
Dalszy ciąg wszyscy znamy. Richard Nixon, który pół roku wcześniej drugi raz wygrał wybory, nie nacieszył się drugą kadencją długo. Dziennikarskie śledztwo wykazało, że włamanie do Watergate miało na celu zainstalowanie podsłuchów w siedzibie demokratów, a w sprawę zamieszane były państwowe służby. Skandal był tak potężny, że Nixonowi groził impeachment, czyli usunięcie z urzędu. Prezydent wolał na to nie czekać. W sierpniu 1974 r. sam ogłosił swoją rezygnację.
Czytaj więcej
Kolejny polityk opozycji był inwigilowany przez służby. To alarmujący sygnał pokazujący, że rząd PiS gra nieczysto, żeby tylko utrzymać się przy władzy.
Afera Watergate jest symboliczna. Nie tylko pokazuje, jak fundamentalną rolę pełnią w demokracji media, jeśli nie są pod kontrolą władzy albo nie służą tym czy innym partyjnym celom. Symbolizuje też czerwone linie demokracji.
Wydawałoby się, że dla każdej demokracji Watergate powinno być memento, uodparniającym ostatecznie władzę na próby używania służb i przynależących do nich instrumentów dla osiągania partyjnych celów. Lecz oto minęło 51 lat i mamy w Polsce sprawę Pegasusa, która wróciła właśnie z przytupem wraz z informacjami, że wśród podsłuchiwanych tą technologią polityków był Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, w czasie, gdy pracował nad kampanią PO do Senatu w ostatnich wyborach.