Akurat 1 września należało się tego spodziewać. Ale i 1 sierpnia, w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, nie dało się uniknąć porównań II wojny światowej z napaścią Rosji na Ukrainę. Najbardziej jaskrawym przykładem tego typu myślenia była wystawa na stołecznym placu Piłsudskiego „Warszawa – Mariupol – miasta ruin, miasta walki, miasta nadziei”. Nawiązywano zresztą do niej w rozlicznych oficjalnych przemówieniach. Tak jak w czwartek o analogiach między dwiema wojnami wspominał na przykład prezydent Duda. Ale nie ma chyba polityka, który by takich porównań nie snuł. No, chyba że ktoś ze strony opozycji pokpiwał, że w rocznicę wybuchu wojny chcemy wojować z Niemcami (o reparacje) czy też całą Unią Europejską (o pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy).
Czytaj więcej
Reportaże Białoszewskiego z lat 1946–1950 to skarb odkryty w archiwach przez Adama Poprawę.
Nie jestem historykiem, ale nie trzeba profesjonalnej wiedzy, by wiedzieć, że nie da się porównać obecnego konfliktu na Ukrainie z II wojną światową. Przede wszystkim zupełnie inne są przyczyny wybuchu. Owszem, w obu wypadkach doszło do agresji jednego państwa wobec drugiego. Ale postępowaniu Hitlera od początku towarzyszyła myśl o podporządkowaniu sobie całej Europy (a później świata). W przypadku Putina nic nie wskazuje na to, żeby miał zamiar rozpętać konflikt globalny.
Los współczesnej Ukrainy jest tragiczny i godzien współczucia, ale po prostu nie da się tego konfliktu porównać z II wojną światową
Napaść na Ukrainę nie ma też podbudowy rasistowskiej, gdy tymczasem Niemcy zamierzali podbić państwa zamieszkałe przez „podludzi” takich jak Słowianie. Przyświecała im też od początku idea ludobójczej eksterminacji, co skończyło się obozami koncentracyjnymi i Holokaustem. Putinowska Rosja, owszem, morduje, ale nie widać w tym planu wyniszczenia konkretnej grupy narodowościowej.