Kiedy kilka lat temu wchodziłem do skrytej wśród drzew willi „Kultury” w podparyskim Maisons-Laffitte, jej dyrektora Wojtka Sikory nie było. Stał dom-świątynia, sanktuarium „Kultury”, którego z początku nie sposób było traktować inaczej i zespół niezwykłych ludzi, którzy w tej świątyni pracowali.
Żeby z „Kulturą” się oswoić potrzeba czasu. Nie pomagały symbole, na które człowiek natykał się na każdym kroku; skrzynie z Armii Andersa w piwnicy, stół z Hôtel Lambert w ogrodzie zimowym, którego historię człowiek poznawał, podnosząc zeń filiżankę kawy czy stojący na półce pluszowy baranek… do przemycania mikrofilmów. Pomagały szczury z knajpy tuż obok, bo harcowały beztrosko po trawniku – dając nadzieję, że skoro one mogą się nie przejmować to i ja.
Po jakimś czasie Wojtek – wtedy jeszcze pan Wojciech Sikora – przyjechał do instytutu, a niedługo później, co już zupełnie szalone, zaprosił mnie na wino rozlane do kieliszków właśnie przy stole z Hôtel Lambert. Nic dalej nie było przesadnie poważne, napuszone, ani snobistyczne.
Bez plemion
Wojtek Sikora miał pewien fascynujący brak. Brak cechy, która sprawia, że książki, ludzi, świat, człowiek dzieli odruchowo na obozy, klasy, grupy. Był w tym naturalny i gdy opowiadał o dzieciństwie i młodości na Nowej Hucie, Bronka Wildsteina potrafił wymienić w jednym zdaniu z Mańkiem Pulitem, lokalnym chuliganem, jako równorzędne postaci tej akurat historii.
Mówił, że jest szczęściarzem, „urwipołciem, który wylądował w Laficie”. Z tego przekonania o uśmiechu losu, z braku zadęcia nad własną wyjątkowością mogła wyrastać niebywała jak na taki życiorys pokora. Może również dlatego bezpretensjonalnie rozpił z dwudziestokilkuletnim autorem o niewielkim dorobku butelkę wina w ogrodzie zimowym siedziby „Kultury”, a niewiele później z powagą przyjmował tam oficjalną delegację.