Pierwsze antyrządowe protesty, pokojowe, w Syrii zaczęły się w pierwszych dniach lutego 2011 roku. Przez świat arabski przetaczała się rewolucyjna fala, w Tunezji dyktator już padł, w Egipcie miało to nastąpić za chwilę. W Syrii bunt potoczył się inaczej. Dyktator się zachwiał. Szybko i brutalnie, sięgając po broń chemiczną, uderzył w buntowników, zwiększając szanse na przetrwanie, gdy znowu się zachwiał – wsparli go Rosjanie i Irańczycy. I dotrwał do dzisiaj. Wygrał, choć wojna się nie skończyła. Przycichła.
Lina Sinjab, urodzona w Damaszku dziennikarka brytyjskiej BBC, uważa, że najgorsze chwile jej ojczyzna przeżywa właśnie teraz. Nie ma ani wolności, ani chleba, a świat nie zajmuje się Syrią, patrzy zupełnie gdzie indziej.
Dziewięciu na dziesięciu Syryjczyków, którzy pozostali w granicach swojego kraju, doświadcza totalnej biedy. Teraz jest w Syrii więcej niż kiedykolwiek powodów do buntu, to opinia, którą powtarzała się na debacie zorganizowanej w zeszłym tygodniu przez londyński think tank Chatham House. Ale, jak podkreśla Lina Sinjab, reżim reaguje bezwzględnie, nawet gdy jego zwolennicy odważą się poskarżyć na warunki panujące w kraju, od razu podlegają represjom. Trafiają do więzienia.
Liczenie ofiar
Początek wojny domowej w tym kraju to 15 marca 2011 r., kilka tygodni po rozpoczęciu protestów przeciwko Baszarowi Asadowi. Ciągnie się prawie dwa razy dłużej niż druga wojna światowa.
Zginęło około pół miliona ludzi. Dokładna liczba nie jest znana, szacunki wahają się od ponad 350 tys. do niemal 600 tys.; dekadę temu Syria miała 21 mln ludności. Około 7 mln uciekło za granicę. Znaczna większość z nich żyje, zazwyczaj w tymczasowych warunkach, tuż obok, w krajach sąsiednich. Na ten temat dokładne dane znamy: UNHCR podaje, że w Turcji jest 3,66 mln Syryjczyków, w Libanie 866 tys., Jordanii 665 tys., Iraku 244 tys.