Czy spełniony zostanie drugi warunek, dowiemy się na szczycie w Brukseli 11 i 12 grudnia. Przez ostatnie dwa tygodnie premier Irlandii objeżdżał stolice Unii Europejskiej, szukając poparcia dla swoich postulatów. Z najnowszych sondaży wynika bowiem, że w Irlandii coś drgnęło.
Po raz pierwszy traktat lizboński mógłby uzyskać poparcie większości, ale po spełnieniu podstawowego warunku: zachowania zasady jeden komisarz na kraj, która gwarantowałaby Irlandii posiadanie swojego przedstawiciela w unijnej egzekutywie. I o to prosił Cowen w Paryżu, Berlinie, Londynie, Sztokholmie i Helsinkach.
Według informacji podawanych po spotkaniach Dublin może liczyć na zrozumienie pozostałych stolic. Pozostaje jednak problem, jak to zrobić, bo czasu jest niewiele. Wiadomo już, że ewentualne powtórne referendum w Irlandii nie odbędzie się wcześniej niż na jesieni 2009 roku, co oznacza, że traktat lizboński będzie obowiązywał najwcześniej od 2010 roku. Do tego czasu Unia działa pod rządami traktatu nicejskiego, który przewiduje zmniejszenie liczby komisarzy już od 2009 roku (traktat lizboński od 2014 roku). Co więcej, zmiana tego zapisu w Traktacie nicejskim wymaga zwołania konferencji międzyrządowej, a potem ratyfikowania poprawki przez wszystkie 27 państw. W lizbońskim sprawa wygląda dużo prościej: do zwiększenia liczby komisarzy wystarczy jednomyślna decyzja 27 państw wyrażona, ale bez ratyfikacji.
Oczywiście rządy mogą się porozumieć i obiecać Irlandii, że przejściowo dostanie ona swojego komisarza. Wtedy na przykład miejsce w egzekutywie straciłby kraj, któremu przypadłoby stanowisko wysokiego przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej (obecnie piastowane przez Javiera Solanę z Hiszpanii).
Ale do tego potrzebna jest dobra wola, której okazanie wymaga jasnych deklaracji ze strony Dublina. Francja bardzo chce, żeby Brian Cowen na szczycie nie tylko obiecał nowe referendum, ale jeszcze od razu określił jego datę na jesień 2009 roku. Na razie jednak irlandzki premier się waha. Bo obietnica zyska mu przyjaciół w Unii, ale ewentualna druga porażka definitywnie zakończy jego karierę polityczną.