Rok temu, 1 grudnia 44-letni Maksymilian F. podczas transportu do zakładu karnego w radiowozie wyciągnął broń, z której zastrzelił dwóch konwojujących go policjantów. Dziś już wiadomo, że zawiedli ludzie – sami policjanci, którzy zatrzymywali go, ale nie przeszukali. Maksymilian F. w chwili zatrzymania go w obławie miał broń w kaburze zapiętej pod pachą.
To właśnie tylko policjanci zasiądą teraz na ławie oskarżonych – Łukasz K., Michał K. i Paweł W. Dlaczego? Do teraz psychiatrzy nie zdołali ustalić, czy morderca był poczytalny w chwili zabójstwa – a więc czy może odpowiadać za swój czyn. – Nadal czekamy na opinię biegłych w tej sprawie – mówi „Rzeczpospolitej” prok. Katarzyna Calów-Jaszewska z Prokuratury Krajowej.
Cztery godziny przed tragedią. Grupa poszukiwawcza zatrzymuje F. ale go nie rewiduje
Maksymilian F. miał zostać zatrzymany i doprowadzony do zakładu karnego, by odsiedzieć półroczny wyrok więzienia za oszustwo w internecie, wydany przez sąd w Białymstoku. Do domu w Kiełpinie pod Wrocławiem weszła więc ekipa trzech funkcjonariuszy z pionu poszukiwawczego.
Policjanci, choć mieli taki obowiązek, nie przeszukali go (wpisali to w protokół zatrzymania). Maksymiliana F. zabrano do nieoznakowanego radiowozu Hyundaia i odwieziono do komisariatu Fabryczna. Tu policjanci pobrali jego odciski palców.
F. miał jechać do izby zatrzymań na Krzykach. Do tego samego Hyundaia zaprowadziła go już inna ekipa – Daniel Ł. i Ireneusz M., kryminalni ubrani po cywilnemu. Jeden policjant usiadł z nim z tyłu. Zaledwie kilkaset metrów dalej, około godz. 22.30 przy ul. Sudeckiej porzucone auto na środku drogi znalazł przejeżdżający kierowca. W środku było dwóch mężczyzn z ranami postrzałowymi. To kryminalni, którzy mieli odtransportować F. „na dołek”. Obaj umarli w szpitalu.