O kondycji Prawa i Sprawiedliwości najlepiej świadczą zdjęcia, jakie przedostały się do mediów z prezesem w roli głównej. Jarosław Kaczyński jest na nich uśmiechnięty i wyluzowany. A to pije piwo ze znajomymi, a to pływa łódką po jeziorze, a to pokazuje się z młodymi ludźmi. Żadnego stresu. Żadnego napięcia. Czysty luz.
Zrozumiał, że jego siła leży zupełnie gdzie indziej
Takiego samego wyluzowanego Kaczyńskiego zobaczyliśmy w sobotę na konwencji PiS. To nie był prezes, który zionie agresją wobec swoich politycznych przeciwników. To nie był Kaczyński, który gdy mówi o ludziach, z którymi jest w politycznym sporze, to słuchający czuje, że ma zaciśniętą pięść. To nie był prezes, który dzieli Polaków na tych, którzy są tam, „gdzie stało ZOMO", i tych, którzy znajdują się po właściwej stronie, gdyż stoją obok niego.
Zobaczyliśmy Kaczyńskiego, po długiej zresztą publicznej abstynencji, odświeżonego, jakby wrócił nie tyle po jakiejś odnowie biologicznej ze spa, ile po swoistym psychologicznym detoksie.
Co takiego się stało, że Kaczyński ma tak dobry humor, że tryska optymizmem i mówi o potrzebie dialogu i szacunku? Nie został przecież ani prezydentem, gdyż prezydenturę sprzątnął mu sprzed nosa namaszczony zresztą przez niego Andrzej Duda. Nie jest też kandydatem na premiera, jeśli to PiS wygra jesienne wybory, gdyż namaścił właśnie na to stanowisko wiceszefową partii Beatę Szydło.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Kaczyński zrozumiał, że jego siła leży zupełnie gdzie indziej. Że jest w sytuacji, którą najlepiej oddają słowa św. Pawła: „nic nie muszę, wszystko mogę". Do niedawna prezes „musiał": wygrać wybory i utrzymać przywództwo w swojej partii. Musiał pilnować harcowników, którzy mu zagrażają, gdyż marzą, by zająć jego miejsce. Ale musiał jeszcze jedną rzecz, najważniejszą: być na pierwszej linii ognia.