Późnym wieczorem, po kilkudziesięciu godzinach ciszy, odzywa się telefon. „Nie wiemy, dokąd iść, nie wiemy, gdzie jesteśmy, nie jedliśmy od trzech dni. Moi ludzie umierają w lesie, są wśród nas dzieci" – mówi mężczyzna załamującym się głosem. Po chwili wysyła lokalizację. Grupa jest po stronie białoruskiej. Nie można im pomóc. Wolontariuszki z Ocalenia tłumaczą, że nie ma szans, by się do nich dostać. „Nie możecie przyjechać do płotu i podać wody? Trochę suchych rzeczy?" – pyta mężczyzna. Nie wie, że za drutami nie ma wolnej przestrzeni, tylko strefa zamknięta. Wolontariusze nie mają tam wstępu. Rano okazuje się, że do kilku osób z tej grupy dotarła pomoc. Musieli jej udzielić mieszkańcy strefy.
W środę od rana w jednym z ośrodków pomocy uchodźcom w Białymstoku panuje duży ruch (na prośbę dyrektora nie podajemy nazwy ośrodka). W kuchni osoby z Centrum Integracji Społecznej gotują zupę pieczarkową. Po korytarzu biegają dwie kurdyjskie dziewczynki. Radośnie krzycząc „Hi!" do wszystkich wchodzących. To miejsce, gdzie SG przywozi osoby zatrzymane w strefie, które nie wystąpiły o ochronę międzynarodową, przechodzą w ośrodku kwarantannę.
Prosiłem, żeby pozwolili mi wrócić do Mińska. Bałem się. Ale oni powtarzali tylko: „go to Poland".
Karam jest damskim fryzjerem z Homs w Syrii. Do Mińska dotarł z Libanu. – Życie w Syrii nie jest dobre – mówi. – Wciąż wojna, przestępczość. Nie ma dostępu do czystej wody, do jedzenia i leczenia. Poza tym, gdybym nie wyjechał wcześniej do Libanu, trafiłbym do armii. A to znaczy u nas tyle: idziesz do wojska – idziesz na śmierć.
Po wylądowaniu w Mińsku – jak opowiada – nic złego się nie działo, ale po dowiezieniu na granicę białoruscy strażnicy pobili go – miał uszkodzoną skroń i żebra. Zabrali mu jedzenie, paszport i telefon. Po dwóch nocach, które spędził przy granicy, mundurowi zebrali grupę 100 innych osób i powiedzieli: „idźcie do Polski".