O dziwo jednak, zamiast wyciągnąć wnioski z tej lekcji, szef PO postanowił jakby zemścić się na buntowniczym elektoracie i zaordynował Ujazdowskiego do Senatu. Żeby choć na Podkarpaciu albo gdzieś na ścianie wschodniej, gdzie może miejscami poglądy bywają konserwatywne, ale bez bałwochwalczej miłości do PiS... Nie, wstawił go do okręgu, gdzie głosuje relatywnie najwięcej liberałów i lewicowców. I gdzie również ta część Polonii, która nie cierpi PiS, też jest mocno już wyedukowana na Zachodzie i mocno progresywna (resztą, w stylu chicagowskiej, naprawdę nie ma co się przejmować, bo mając „oryginał” pisowski, nie ma po co głosować na „falsyfikat”).
Nie dość na tym. Kasprzak mądrze zaproponował nie śmiertelne starcie wyborcze, ale formułę wyjątkowo kompromisową: debatę. Publiczną dyskusję, po której da się przeprowadzić szybki sondaż. Jeśli jego zwycięzcą byłby jednak Ujazdowski, Kasprzak się wycofa. Ta honorowa, logiczna, demokratyczna oferta zawisła jednak w demonstracyjnej próżni. Albo gorzej: Ujazdowski oświadczył, że przyjdzie na debatę, jeśli Kasprzak odwoła to, co rzekomo o nim mówił: że homofob, rasista i takie tam. Problem w tym, że Kasprzak niczego takiego o nim nie mówił. Owszem, krytykował, ale merytorycznie, a nie inwektywami i epitetami. Dobrze to nie wróży, że kandydat KO na senatora już na wstępie posługuje się kłamstwami, żeby uniknąć publicznej dyskusji. Szkoda, że jego zwolennicy nie zwracają na to uwagi albo całkowicie lekceważą jego publiczne kłamstwo, bo „swój” i w „dobrej sprawie”…
Elity w bąblu
Gorzej, że znaczna część z nich wychodzi generalnie z założenia, że o kandydaturach w ogóle nie wolno dyskutować, bo „właściwa” partia tak postanowiła, więc w imię wyższego dobra, jakim ma być wymuszona jedność, dobry obywatel-demokrata ma za zadanie wykonać partyjne polecenie i nie bruździć. I tu właśnie jest pies pogrzebany!
Choć bowiem do sukcesu PiS przyczyniło się wiele czynników, jednym z ważniejszych jest kryzys zaufania do demokracji i jej procedur, narastający od lat w III RP. Pierwszy raz publicznie został on opisany i napiętnowany w słynnym, choć niestety dziś zapomnianym, tekście Jacka Żakowskiego „Coś w Polsce pękło, coś się skończyło”, w „Gazecie Wyborczej” w 1994 r. Było trochę hałasu, ale szybko demokratyczna opinia publiczna pozwoliła politykom przejść nad nim do porządku dziennego. Okazało się zaś, że w Polsce nie tylko coś pękło – etos służby publicznej – ale i pęczniał bąbel, w którym elity zamykały się przed konfrontacją z biedą i krzywdą oraz rosnącym poczuciem wykluczenia.
Panel Transformacji Energetycznej
Aukcje przyłączeń OZE ‑
szansa czy zagrożenie?
Dołącz do dyskusji
Elity, polityczne, ale niestety nie tylko polityczne, tłumaczyły to sobie sowietyzacją umysłów, lenistwem, konserwatyzmem, zaściankowością, wrogą propagandą, populizmem opozycji. Kłopoty, owszem, przyznawano, są, ale przejściowe. Przypływ kiedyś wreszcie podniesie wszystkie łodzie, każdy dostanie swoją wędkę i kałużę jako łowisko, zatriumfuje wolność, która pociągnie za sobą – w stosownej, nieprzesadnej dawce! – równość. Wystarczy wstawać wcześnie, pracować ciężko, słuchać naszych ekspertów, których podziwia cały świat, i nie narzekać, bo jak spojrzeć szeroko i z odpowiednio wysokiego pułapu, to jest świetnie, a nawet lepiej. Wyspa z kosmosu jest absolutnie zielona.
Tak długo elity to sobie wmawiały, aż same w tę bajkę uwierzyły. Nie dziwota zresztą: prywatna czy społeczna szkoła dla dzieci, prywatne leczenie, willa czy apartament na łatwo udzielany bogatszym kredyt, wakacje na Teneryfie – pozwalały sądzić, że wszystko jest w zasięgu ręki. Nie każdej? No nic nie poradzimy, że Bozia niektórym dała krótkie ręce, a NFZ jeszcze nie ma tyle kasy, by finansować każdemu ich wydłużanie.