Podwójne życie Zbigniewa Herberta okiem Andrzeja Franaszka

Ceniony na świecie książę poetów, ale i mitoman, Ober-Dionizos z chorobą alkoholową, prowokator na granicy warcholstwa – taki złożony portret przynosi książka „Herbert. Biografia" Andrzeja Franaszka.

Publikacja: 12.04.2018 17:00

Podwójne życie Zbigniewa Herberta okiem Andrzeja Franaszka

Foto: Archiwum Michała Kapitaniaka

Dwa tomy, prawie 2 tysiące stron, setki źródeł, galeria zdjęć złożyły się na długo oczekiwaną książkę Andrzeja Franaszka, autora imponującej biografii Czesława Miłosza. Spełnione intencje Franaszka dobrze wyraża jego deklaracja: „Życiorys Zbigniewa Herberta jest wyjątkowo skomplikowany (...) Czasem musiałem pisać o kwestiach naprawdę trudnych, mogłem się przy tym nieco pocieszać zaleceniem, którym Herbert opatrzył pracę innego biografa: »niech Pan nie zrobi z niego gipsowego świętego, takiego – wie pan – w niebieskim kolorze«. Tego z pewnością nie zrobiłem. Ale też nie zapominałem, że piszę o autorze wierszy, które od lat trzydziestu zapierają mi dech w piersiach".

Trzeba dodać, że Franaszkowi przypadła rola łatwiejsza niż Joannie Siedleckiej, która, publikując w 2002 roku „Pana od poezji", wzięła na siebie trud obnażenia konfabulacji Herberta na temat zafałszowanej akowskiej przeszłości i moralnych dwuznaczności poety, które niewiele miały wspólnego z „Potęgą smaku" i „Przesłaniem Pana Cogito".

Prawda i zmyślenie

Urodził się we Lwowie 29 października 1924 r. i nie zawsze mógł o swojej historii mówić wprost, a wpisywało się w nią również mauzoleum Obrońców Lwowa z napisem „Umarli, byśmy mogli żyć jako ludzie wolni".

Austriacki przodek Franciscus Herbert pojawił się w Lwowie-Lembergu na przełomie XVIII i XIX wieku, był urzędnikiem średniego szczebla i poślubił Polkę Eufrozynę Sobańską. Jego wnuk Josephus Franciscus, absolwent prawa i sekretarz magistratu, w 1889 roku ożenił się z Marią Bałabanówną. Ich synem był Bolesław, ojciec Zbigniewa. Początki działań konspiracyjnych wiążą go ze środowiskiem endecji, by później jako komendant plutonu Legionów Piłsudskiego wyruszyć do Krakowa na Oleandry.

„Ojca się bałem – wspominał poeta. – Wiedział, że jestem labilny i w końcu przystanę do artystów. On skrywał w sobie artystę, poetę. Wiedział, że ja zniszczę to, o co on walczył, i zrobię z tego karykaturę". Po matce Marii Kaniak odziedziczył awanturniczy i artystyczny temperament. Szmuglowała przez ukraińskie posterunki w 1918 r. pistolet, ukryty w bujnym koku.

Dzieciństwo spędzał m.in. w letniskowej willi w Brzuchowicach. Ojciec był dyrektorem Małopolskiego Banku Kupieckiego, a potem szefem lwowskiego oddziału towarzystwa ubezpieczeniowego Vesta. To on czytał Zbyszkowi „Odyseję", dzięki czemu nie musiał później „szukać w słowniku, kto to był Polifem". Po ojcu był też Odysem, miłośnikiem podróży. Prosił tatę, by przywoził mu reprodukcje wielkich obrazów i założył album. Tak zaczęła się fascynacja sztukami pięknymi autora „Barbarzyńcy w ogrodzie" i „Martwej natury z wędzidłem".

Idyllę przerwała katastrofa 1939 roku. Gdy uczył się łaciny „wydawało się, że państwo polskie jest państwem potężnym i że należy dążyć do założenia kolonii. (...) załamanie armii polskiej, szeregi żołnierzy idących do obozu, które widziałem, to (...) był koniec mojego Rzymu. (...) przeżyłem to jako zawalenie się świata". W kwietniu 1940 roku NKWD rozpoczęło aresztowania, wśród zesłanych do Kazachstanu byli krewni poety.

Szkoda, że Andrzej Franaszek, pisząc biografię nie skonsultował się z psychologami i psychiatrami, bo ich analizy wymaga syndrom łączący wyparcie, rozdwojenie, konfabulacje, bez których nie da się opisać osobowości poety. W dzieciństwie uświadomił sobie, że właściwie mógłby być każdym. „Miałem uczucie, że moja indywidualność nie jest absolutna, pewna, skończona".

Znajduje to odzwierciedlenie w późniejszych fantazjach na temat bohaterskich postaw w czasie okupacji Lwowa. Herbert był kimś w rodzaju Zeliga z filmu Woody Allena, który upodabnia się do otoczenia i jego zasad. Można traktować Herberta jak bohatera patriotycznego komiksu, spełniającego wszelkie warunki martyrologicznego wychowania. De facto jest jednak groteskowym antybohaterem przypominającym Piszczyka zwłaszcza z sekwencji „Zezowatego szczęścia" w stalagu, który im mniejszą odegrał rolę w ruchu oporu, tym bardziej kreował się na spadkobiercę wyidealizowanej polskiej tradycji.

Mocno dystansował się od austriackiego pochodzenia, wskazując, że katoliccy przodkowie musieli emigrować z Anglii. Ormiańskie pochodzenie babki niczym egzotyczna domieszka miała przypominać genealogię Juliusza Słowackiego.

Opowieści związane z konspiracją i AK były podkoloryzowane może dlatego, że wstydził się niejednoznacznych losów rodziny. Jeden z Herbertów, Edward, został zamordowany w Katyniu. Ale Roman żonaty z Niemką podpisał folkslistę i dostał majątek w Wielkopolsce. Ludwik Herbert został folksdojczem. Karę śmierci wykonał na nim oddział pod dowództwem Tadeusza Zawadzkiego, słynnego „Zośki".

To nie pomagało w kreowaniu się na spadkobiercę Mickiewicza i filaretów, dręczonych przez następców Nowosilcowa. Tymczasem opowiadał o organizacji Orzeł Biały, której założenie przypłacił aresztowaniem przez NKWD i przesłuchaniem. Relacjonował je drobiazgowo, kreśląc postać surowego radzieckiego oficera. Prawda była taka, że niefortunny wypadek na nartach i bolesna kontuzja sprawiły, iż nie mógł być pełnosprawnym żołnierzem AK, bo utykał na prawą nogę. Zarabiał w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami profesora Rudolfa Weigla, gdzie był karmicielem wszy, za co przysługiwał mu ausweis, chroniący przed łapanką.

Najdalej od bohaterskiego toposu są wydarzenia po ucieczce rodziny Herbertów w marcu 1944 r. do Krakowa. Do przyjaciela pisał: „Przyjacielu, szaleję! Dzieje się to z następujących przyczyn: a) ponieważ jest wiosna b) ponieważ jestem młody (...) d) ponieważ pewnej nocy przez otwarte okno wpadła prosto w moje łóżko wiosenna noc (panna w przewiewnym stroju lat osiemnaście!)". Flirtował, chodził do teatru, a nawet cyrku. Mógł być kimś na kształt Gombrowicza, który zamiast Synczyzny w kontrze do Ojczyzny, wychwala zalety heteroseksualnego życia. Wybrał jednak patriotyczną konfabulację, z której Gombrowicz w „Trans-Atlantyku" miał prawo kpić. Zdzisław Najder, przyjaciel Herberta, wspominał: „w żadnej partyzantce nie był, w żadnej podchorążówce nie był, to są późniejsze mity". Franaszek słusznie wyrzuca poecie, że nie miał prawa porównywać się do tragicznie zmarłych poetów – Gajcego, Baczyńskiego, a także swoich kolegów, którzy przeszli drogę AK.

Kreacja dotyczyła także szkoły aktorskiej. „Juliusz Osterwa powiedział, że będę aktorem. Nikomu tego nie mówił. Ale mnie tak. Powiedział nawet, że będę wybitnym aktorem". Po latach okaże się, że plagiat też nie był mu obcy. Przed ukazaniem się „Barbarzyńcy" czytał książkę „Kamień z katedry" Jeana Gimpela. Wykorzystał komentarze i fakty, a nawet całe zdania, lekko tylko zmienione.

Emigracyjny dylemat

Po wojnie wyjechał nad morze do rodziców. W Narodowym Banku Polskim zajmował się „dwutygodniowym biuletynem gospodarczym dla członków Zrzeszeń Kupieckich". Jesienią 1949 roku zdecydował się na studia filozoficzne w Toruniu. Jego mistrzem stał się Henryk Elzenberg, dla którego najważniejsze było „ustanawianie hierarchii ważności". „Kim stałbym się gdybym Cię nie spotkał – mój Mistrzu (...)/ Byłbym do końca życia śmiesznym chłopcem/ Który szuka/ Zdyszanym małomównym zawstydzonym własnym istnieniem/ Chłopcem który nie wie" – pisał.

W Gdańsku szansę na utrzymanie dawały honoraria za odczyty. Odwiedzał cukrownie, domy ludowe i tartaki. Jak podkreśla Franaszek, Herbert czuł gotowość do debiutu poetyckiego, gdy było już za późno, bo rozpoczął się socrealizm. W przeciwieństwie do wielu rówieśników – zupełnie nie wierzył w komunistyczną utopię. Wystąpił z ZLP po wyjeździe reporterskim, gdy był świadkiem brutalnych „antykułackich" akcji. Jedna z ich ofiar powiesiła się. W „Potędze smaku" sumował: „To wcale nie wymagało wielkiego charakteru/ nasza odmowa niezgoda i upór/ mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi/ lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku/ Tak smaku/ w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia".

Jeśli po latach krytykował przyjaciół o lewicowych korzeniach, trzeba przypomnieć, że publikował wiersze, recenzje wystaw i spektakli w gazetach PAX – katolickiej przybudówki z koncesją komunistów. Debiutował na łamach „Dziś i Jutro". I to właśnie PAX opublikuje pierwszą książkę z wyborem jego kilkunastu wierszy.

Zarabiał pieniądze jako krwiodawca. W Inwalidzkiej Spółdzielni Emerytów Nauczycieli Wspólna Sprawa ustalał socjalistyczne normy pracownicze niezbędne na wbicie gwoździa i zawieszenie portretu. Pracował w Centralnym Zarządzie Torfowisk, gdzie zajmował się „odzieżą ochronną". Tyrmand notował w dzienniku, że Herbert jest „zły, smutny, zmęczony, spięty. Ciekawy widok, jak komunizm wykańcza poetę, skazując go na galery biur Centralnego Zarządu Torfowisk".

Chcąc komentować współczesność, zaczął sięgać po antyczny kostium, mitologię, odniesienia do Biblii. W wierszu do „Do Marka Aurelego" pisał: „to niebo mówi obcą mową/ to barbarzyński okrzyk trwogi/ którego nie zna twa łacina/ to lęk odwieczny ciemny lęk".

Październikowej odwilży w 1956 roku nie ufał, bo nie podważała fundamentów systemu. Uwolnienie przyniósł wyjazd do Paryża w 1958 roku. Jadł bagietki i parówki, żył sztuką. Zaczął zbierać materiały do „Barbarzyńcy w ogrodzie", esejów o sztuce Francji i Włoch. Spotykał się ze skamandrytą Kazimierzem Wierzyńskim, Mrożkiem, Kantorem, Iwaszkiewiczem. Dzięki Konstantemu Jeleńskiemu związanemu z Kongresem Wolnej Kultury pojechał po raz pierwszy do Włoch. Zwiedzał kościoły i muzea. Zastanawiał się, dlaczego spotykani artyści, tacy jak sir John Gielgud czy Louis Armstrong, są o wiele bardziej bezpośredni od polskich gwiazd". Spotkał się z Luchino Viscontim. Przede wszystkim jednak wędrował szlakiem Piera della Francesca: Największym przeżyciem był Siena: „małe gotyckie miasto, które jest najładniejsze z tych, jakie dotychczas widziałem"

W 1960 roku pisał do Katarzyny Dzieduszyckiej, przyszłej żony „mógłbym się jeszcze nauczyć obcego języka i wyemigrować, ale myślę, że wszędzie byłoby mi źle bez tej dziwnej i niedomytej Polski. Nie ma dnia, abym się przeciw niej nie buntował, ale co dzień pogrążam się w nią głębiej jak w bagno i miłość".

Kobiety, kochanki, żona

Nie ożeniłem się, zbyt wierny wszystkim kobietom" – pointował autoironicznie swoje pierwsze przygody z płcią piękną, których było wiele. Koleżanki z czasów młodzieńczych wspominały, że swoją męskość kreował, bo był niski i niepozorny. Jego pierwszą wielką i dramatyczną miłością była Halina Misiołek, koleżanka z gdańskiego oddziału ZLP. „Drobniutki, szczuplutki, chłopyszek, dzieciak. Nikt. Odpychałam go, uciekałam, miałam przecież (...) małe córeczki, męża" – wspominała. „Wybrał mnie, bo byłam... pod ręką. (...) Bo niby się mądrował, błazenkował – (...) ale wobec kobiet był bardzo nieśmiały, ponieważ utykał (...) nie lubił tańczyć ani plażować".

Romans z mężatką dla człowieka z zasadami okazał się dla Herberta męczący. Powiedział o swojej miłości mężowi kochanki, który nie chciał się zgodzić na rozwód. Dziwny to był czas: rozbicie małżeństwa owocuje największą religijną iluminacją. W Wielkanoc 1951 roku wybrał się na dni skupienia dla świeckich do opactwa Benedyktynów w Tyńcu pod Krakowem. Zwrot religijny był krótkotrwały. Do Elzenberga pisał: „Poczułem się szczęśliwy i wolny. I to był pierwszy sygnał, że trzeba uciekać, że coś w substancji człowieczej się przekręca. Czułem przyjemność sądzenia i klasyfikacji. A przecież człowieka bardziej określają słowa zaczynające się na nie: niepokój, niepewność, niezgoda. I czy ma się prawo porzucać ten stan".

„Miał już nie przyjeżdżać, zapomnieć – wspominała Misiołek. – Nie potrafił jednak ze mną zerwać, mimo że uciekał do Tyńca, do klasztoru, gdzie zamykał się, modlił, pisał, po czym znów przyjeżdżał ukradkiem do Sopotu, pukał w moje okno".

„Największym grzechem było to, że nie potrafiłem ukryć mojej miłości, a wyjawiwszy ją nie potrafiłem nasz stosunek uczynić bardziej duchowym. (...) Odbierając Ci tamto życie (...) nie dałem Ci gwarancji innego życia" – wyrzucał sobie Herbert.

Socjolożka Janina Frentzel-Zagórska wspominała: „Kobiet nie uważał za partnerów. (...) Były do zabawy, do wódki (...), do zachwycania się jego poezją". Jednocześnie był „uroczy, kupował tanie słodycze, prowadzał do fotoplastikonu i do szemranych knajpek na małą wódkę z kwaszonym ogórkiem". Po spotkaniu z homoseksualnym Allenem Ginsbergiem, swój heteroseksualizm definiował tak: „Namawiał mnie na haszysze i orgie, ale jestem barbarzyńca i wystarczą mi D.W.P. (dziwka, wódka i papierosy)".

Przelotny romans wiązał go z angielską poetką Susan Alliston, dla której był „Mr. Zbigniewem Bondem". „Angelika Hauff-Nagl była najbardziej zwariowaną kobietą w moim życiu" – skwituje znajomość z baletnicą Maxa Reinhardta i aktorką wiedeńskiego Burgtheater.

Decyzja o ślubie z Katarzyną Dzieduszycką zapadła w 1968 r. Również u żony cenił najbardziej „siłę i zdolność wybaczania prawie wszystkiego". Małżeństwo przetrwało trzy dekady. Przyjaciele wspominali: „Kasia jest osobą z pogranicza świętości, bo to, że Zbyszek tyle czasu żył mimo ciężkiej choroby i mógł pracować, zawdzięcza jej ogromnemu poświęceniu".

Ucieczka w chorobę

Jak pisze Franaszek, poecie zaczęła ciążyć klasyczna obrona pisarzy przeciwko depresji, czyli alkohol. Wśród kompanów od kieliszka miał Stanisława Grochowiaka i Ireneusza Iredyńskiego, których alkohol zabił w młodym wieku. Jedna z kochanek pisała w 1965 roku: „zrozum: wszystko Ci wolno robić, ale nie wolno Ci pić. (...) Zrozum, że możesz popaść w głupią chorobę". Roma Ligocka zapamiętała, że po wódce wychodził z niego „pijany szlachciura" szukający okazji do bójki, ale zarazem wstrząsająco inteligentny, szczodry.

Jak zauważał jeden z przyjaciół: „Zbyszek wpadł w ferwor i rozśmieszał nas przez kilka godzin aż do kolek", jednak „jest coś niespokojnego, coś ponurego w tle tej pogody". Skutki były takie: „w czasie bezsennej nocy/ powtarza trzy słowa/ obraca je/ długo w myśli/ jak różaniec (...) wstaje ostrożnie/ by nie obudzić bezsenności/ cicho podchodzi do stołu/ gdzie kołysze się lampa/ lecz droga była długa/ i słowa przepadły".

Pierwsze poważne załamanie przyszło wczesną wiosną 1967 roku. Dzwoniąc z Włoch do Katarzyny Dzieduszyckiej, mówił niezbornie, opowiadał, że ktoś go śledzi. Musiał iść do psychiatry.

„To, że Zbyszek zachorował, nie jest przyczyną jednego czy dwóch miesięcy, tylko wielu lat, a przede wszystkim jego konstrukcji nerwowej – pisał przyjaciel. – Napięcie nerwowe rosło coraz bardziej, pracował mało i źle i bardzo dużo pił. Zupełna nieumiejętność zorganizowania osobistego życia, poczucie winy, ogromna wrażliwość wytwarzały w nim przez lata kompleksy".

Bezsenność przeszła w strach, którego nie mógł opanować, trzęsienie głowy i rąk. Depresja stała się forpocztą cyklofrenii. Jak wspominała Katarzyna Herbert, kiedy depresja mijała, nastawał czas euforii. Śmiał się niemal bez przerwy, podróżował. A potem przychodził czas skupienia, pracy, pisania. Z czasem okres depresji się przedłużał.

Angielski poeta Al Alvarez przytacza opowieść niemieckiego poety, który spotkał w Berlinie autora „Struny światła" „taszczącego dwie trzylitrowe butle taniego włoskiego wina, a gdy zapytał, czy może mu pomóc, Herbert odparł: »Nie, jak mi będzie za ciężko, to wypiję«". Podczas wizyty w restauracji potrafił wobec kelnera podnieść rękę i zawołać „Heil Hitler", zacząć kolejną awanturę. Zawsze uważnie słuchał, co inni mieli do powiedzenia i zazwyczaj miał przeciwne zdanie. Z alkoholem coraz częściej łączyła się brawura. „Kocio-chłopięcy zmysł zabawy" Herberta stał się „nieodłącznym rewersem surowej, aż do okrucieństwa, moralistyki Pana Cogito". W Warszawie rozliczenia dotyczyły komunistycznej przeszłości. W stanie wojennym Kijowski notował: „Herbert opowiadał mi, że nigdy nie pracował tyle, co wtedy, gdy pił na umór, bo się śpieszył ze wszystkim, byle dorwać się do swojej butelki".

Kalifornijska uczta

W alkoholu utonęła przyjaźń z Czesławem Miłoszem. Spotkali się podczas pierwszego wyjazdu Herberta do Paryża. Od początku dominował kompleks zachwytu i niższości. „Ten pokój nie jest dla poetów wysokiego lotu" – mówił na powitanie. Miłosz gratulował tomu „Hermes, pies i gwiazda". Lata później, zastanawiając się nad tym, co jako twórca zawdzięcza Miłoszowi, Herbert wskazywać będzie, że udowodnił on, iż poezja jest „terenem do myślenia". Miłosz stał się też tłumaczem i amerykańskim ambasadorem Herberta. „Twój Barbarzyńca w ogrodzie – bardzo dobre posunięcie taktyczne. Wykroiłeś sobie domenę i zasiadłeś na tronie, pilnując granic" – gratulował Herbertowi Miłosz. Herbert zaś oznajmiał Miłoszowi: „Pan sobie siedzi w Montgeronie jak w lotosie i gładzi Pan końce wierszy, więc na koniec i Pana muszę znienawidzić, choć, Bóg mi świadkiem, gwałt sobie zadaję". Nie da się ukryć, że krył się w tym chyba zarodek nienawiści faktycznej.

Krytyczna okazała się w 1968 roku kalifornijska kolacja u Carpenterów, przyjaciół, tłumaczy. Herbert wypił parę butelek białego wina, Miłosz zaś przyssał się do solidnej flaszy bourbona. Było miło do chwili, gdy rozmowa zeszła na powstanie warszawskie. Bogdan Carpenter zapamiętał trwającą parę godzin tyradę wściekłego Herberta, który uważał, że Miłosz nie ma prawa krytykować powstania, nie był bowiem w AK, nie uczestniczył w konspiracji. „Czesław słuchał i milczał i nawet wyglądało to tak, że tym milczeniem przyznawał się do niepopełnionych win". Wreszcie żona Miłosza Janka (...) krzyknęła: „Dlaczego nic nie mówisz? Przecież to wszystko kłamstwa!". Miłoszowie wyszli, Herbert stracił lokum i przyjaciela.

„Oburza mnie rozdmuchiwanie tej sprawy. Ten spór był moim zdaniem sporem dwóch pijaków, którzy popili i prowokowali się nawzajem" – mówiła Katarzyna Herbert. Herbert doceniał Nobla dla Miłosza. Pisał: „miałeś, Czesławie, piękną i mądrą mowę Laureata. Pobeczałem się trochę ze względów osobistych i ogólnoludzkich". Jednak gdy Miłosz przyjechał do Polski. witał się z nim chłodno. Do spotkania nie doszło, chociaż Miłosz był gotowy.

Gdy Miłosz zarzucał Herbertowi nacjonalizm, Herbert wysłał kartkę z fotografią wielkiej nogi słonia nad małym kurczakiem i jedno zdanie: „Nie depcz." Miłosz przyjął ją bardzo źle, trzymał ją pod ręką do końca do życia. Jeszcze gorzej odebrał wiersz „Chodasiewicz", w którym zarzucał Miłoszowi brak tożsamości. „Sam nie wiedział kim był – Chodasiewicz/ i przez wszechświat od narodzin aż do zgonu/ na wzburzonej fali płynął na kształt glonu".

W maju 1998 roku, na dwa miesiące przed śmiercią doszło do rozmowy Herberta z Miłoszem. Jak opowiadał brat Miłosza, Andrzej „rozmawiali bardzo swobodnie, ale o niczym ważnym. (...) To była jakby normalna pogawędka, żadnej skruchy z jednej czy z drugiej". Wspominali również kolację u Carpenterów, ale to wtedy nie było już ważne.

Mit patriotyczny

Franaszek zwraca uwagę, że w Miłoszu i Herbercie spotykały się dwie Polski – jedna bardziej liberalno-sceptyczna, krytyczna wobec tradycji, katolickiego i centroprawicowego nurtu, druga – najogólniej rzecz ujmując, patriotyczna – prawicowa, jednocześnie mocno zmitologizowana, co trudno jednoznacznie oceniać, bo Herbert w przeciwieństwie do emigranta Miłosza poddawany był presji SB, inwigilowany, upokarzany. Więcej z tego powodu cierpiał i ryzykował.

SB zainteresowała się poetą już podczas pierwszego pierwszego pobytu na Zachodzie. „Opierdalam, a wkrótce będę bił w mordę" – pisał o oficerach. MSW brało nawet pod uwagę próbę zwerbowania go. W najtrudniejszej sytuacji znalazł się wtedy, gdy walczył o paszport na wyjazd do Ameryki. Rozmowy w hotelu Metropol z oficerem MSW trwały trzy dni. Poeta kluczył. Na kolejne spotkanie nie przyszedł. Wyjechał.

Po powrocie SB była bezwzględna. Gdy Herbert wszystkie przywiezione z Ameryki pieniądze przeznaczył na wymianę kawalerki na większe mieszkanie, dolary i mieszkanie przejęło MSW. Poeta załamał się, groził emigracją. Ostatecznie zamieszkał w wyremontowanym przedwojennym mieszkaniu w chuligańskiej okolicy warszawskich Sielec, przy Promenady.

Z negacją komunizmu i PRL wiązał się najważniejszy cykl o Panu Cogito. „Napisałem trochę wierszy z cyklu »Pan Cogito« o takim jegomościu w naszym krytycznym wieku i w naszych krytycznych czasach" – zapowiadał bez fanfar swój najważniejszy cykl. Pierwsze ślady narodzin Pana Cogito odwołującego się do Kartezjańskiej formuły „cogito ergo sum"– „myślę więc jestem", pochodzą z 1962 roku. Stworzył go „nie ze snobizmu, ale dlatego, że denerwowało mnie to uprzykrzone ja, ja, ja liryki. Pragnąłem, aby spełniał rolę alter ego, aby mówił w moim imieniu, gdy potrzebny był mi większy dystans" – tłumaczył. W styczniu 1973 roku złożył wiersze w wydawnictwie Czytelnik. Po dyskusjach z cenzorami premiera odbyła się wiosną 1974 roku. „Przesłanie" wydrukował rok wcześniej „Tygodnik Powszechny". Jak podkreśla Franaszek, Herbert stał się autorem laickiego i heroicznego kodeksu, w którym najwyższą wartością była obrona prawdy oraz wolności: „Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu/ po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę/ idź wyprostowany wśród tych co na kolanach/ wśród odwróconych plecami i obalonych w proch".

Z czasem otworzył się na środowisko, dla którego przełomem był Marzec '68 – Michnika, Kuronia. Stał się patronem młodych buntowników: Kazimierza Orłosia, Ryszarda Krynickiego, Stanisława Barańczaka, filarem opozycji. W 1975 roku podpisał List 59, protestujący przeciwko wpisaniu do konstytucji PRL przewodniej roli PZPR i sojuszu z ZSSR. W odwecie został objęty zapisem cenzury. Pisarz okupił to pogłębieniem depresji i pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Oddech dawały dłuższe pobyty za granicą.

Do Polski solidarnościowej wrócił na początku 1981 roku. Zastał ją taką, jaką chciał „zawsze widzieć. Polskę ludzi godnych, z podniesionym czołem, sympatycznych, uśmiechających się, nie podejrzliwych, nie donoszących.

Gdy karnawał Solidarności skończył stan wojenny, nie został internowany, ale nękano go nieustanną inwigilacją. esbekom ubliżał przez okno. Gdy Michnik napisał w więzieniu „Z dziejów honoru w Polsce" – najdłuższy z esejów nosił tytuł „Potęga smaku" i był poświęcony Herbertowi.

Odpowiedział wierszem „Msza za uwięzionych" z wersami „trzeba się pojednać/ z braćmi którzy są w mocy nieprawości/ i walczą na krańcach". Wydawał biuletyn podziemny „Kosynier Ogólnopolski". Była tam fraszka: „Hołuj,/ Żukrowski/ Przymanowski/ Lenart/ Czterej pancerni/ mierni/ ale ujdzie./ Na nowy serial/ byłby niezły temat/ Cóż – gdy za nimi/ żaden pies nie pójdzie".

Nie chciał drukować w Polsce, tylko w paryskiej „Kulturze". W tomie „Raport z oblężonego miasta" użył metafory grodu, u którego bram stoją od stuleci wrogie armie.

Kolejnym manifestem niezłomności był wywiad w „Hańbie domowej" z Jackiem Trznadlem. Piętnował współpracę intelektualistów z komunistami. „Okres powojenny jest dość obrzydliwym rozdziałem w dziejach literatury polskiej". Julia Hartwig komentowała: „Zachowanie pisarzy w okresie stalinowskim stało się czymś w rodzaju obsesji u Herberta".

Złe emocje pobudzała choroba, alkohol. Herbert mianował siebie pułkownikiem Huzarów Śmierci. W opublikowanym liście do Barańczaka pisał, że „nie istnieją porządni członkowie Partii, bo jeśli nawet nie robili krzywdy swoim współobywatelom, to na pewno krzywdy te pokrywali milczeniem".

Wałęsę nazywał z początku Nikodemem Dyzmą, ale podczas pierwszych powszechnych wyborów prezydenckich poparł Wałęsę, również dlatego, że występował przeciwko niemu „lewicowy salon".

Katarzyna Herbert wspominała, że „bardzo szybko zaczęły się napięcia z naszymi przyjaciółmi". Nie mógł wybaczyć tolerancji Adama Michnika dla Wojciecha Jaruzelskiego. Uważał, że to człowiek, który spodlił Polskę. W rozmowie z Krzysztofem Karaskiem krytykował dawne środowisko KOR za „tragedię Okrągłego Stołu", III Rzeczpospolitą zaś uważał za kontynuację PRL z ludzką twarzą. „Jestem za lustracją, za dożywotnim odsunięciem od władzy wszystkich ministrów, wszystkich ubeków, wszystkich policjantów, z wyjątkiem tych – powiedzmy – którzy kierowali ruchem ulicznym".

Na fali takich nastrojów powróciła kwestia rozmowy z Miłoszem z 1968 roku i nieprawdziwy zarzut, że Czesław chciał przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego. Tymczasem żaden z uczestników owej kolacji u Carpenterów w 1968 roku nie wspominał o takim epizodzie.

Środowiska prawicowe przyjęły Herberta z otwartymi ramionami i widziały jedynego prawdziwego polskiego poetę oraz wielkiego patriotę. Jednocześnie Herbert stał się klasycznym przykładem prawicowego hipokryty, który kreuje się na niepokalanego bohatera, którym przecież nie był, a dawał sobie prawo bycia surowym moralistą. Tak jak dzisiejsza prawica, kreująca kolejne mity z historii Polski. Tym większy szok wywołała książka Joanny Siedleckiej w 2002 roku. W Polsce trwała rozmowa o lustracji i dekomunizacji. Okazało się, że jej zwolennik Zbigniew Herbert powinien być dla innych bardziej wyrozumiały.

Epilog

Dramat ostatnich miesięcy polegał na tym, że tęsknił do dawnych przyjaciół, a jednocześnie ich odpychał. W roku 1996 r. Wisławie Szymborskiej przesłał zdawkowy telegram i wysłał żonę, by nadała telegram do Różewicza. Składał mu „najgłębsze wyrazy współczucia z powodu skandalicznego werdyktu szwedzkiej Akademii". Wcześniejsze stanowisko Giedroycia w sprawie Nobla dla Herberta brzmiało: „W sposób zupełnie niebywały zraża sobie wszystkich ludzi i wygląda to na poważne zaburzenia psychiczne. Trudno było lansować kogoś, kto zrywa wieloletnie kontakty z tłumaczami i wydawcami". W „Epilogu burzy" Zbigniew Herbert zdążył napisać: Panie, (...)/ nie zdążę już/ zadośćuczynić skrzywdzonym/ ani przeprosić tych wszystkich/ którym wyrządziłem zło/ dlatego smutna jest moja dusza".

Pogrzeb odbył się 31 lipca 1998 roku na Powązkach. Miłosz żegnał Herberta słowami: „Umarł wielki poeta. Każdy kraj ma w ciągu całej swojej historii zaledwie kilku takich poetów".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dwa tomy, prawie 2 tysiące stron, setki źródeł, galeria zdjęć złożyły się na długo oczekiwaną książkę Andrzeja Franaszka, autora imponującej biografii Czesława Miłosza. Spełnione intencje Franaszka dobrze wyraża jego deklaracja: „Życiorys Zbigniewa Herberta jest wyjątkowo skomplikowany (...) Czasem musiałem pisać o kwestiach naprawdę trudnych, mogłem się przy tym nieco pocieszać zaleceniem, którym Herbert opatrzył pracę innego biografa: »niech Pan nie zrobi z niego gipsowego świętego, takiego – wie pan – w niebieskim kolorze«. Tego z pewnością nie zrobiłem. Ale też nie zapominałem, że piszę o autorze wierszy, które od lat trzydziestu zapierają mi dech w piersiach".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości