Może samo to spotkanie było już wystarczającą obietnicą, ceną zapłaconą bez pytania o to, co za nią kupuje, lokatą założoną na swoją i jej przyszłość. Mario Puzo poświęcił tym dwóm kobietom, „anielskiej córce i matce smokowi" tylko kilka zdań „Ojca chrzestnego". Ostatnie z nich jest wyznaniem pogardy najbliższego współpracownika Don Vita Corleone, Toma Hagena, dla rozkwitającej w późnych latach 40. XX wieku potęgi Hollywoodu. Pogardy tak czystej, jaką może czuć tylko gangster – człowiek, któremu wydawało się, że już dość dobrze zna zło od tej drugiej strony. Którego jednak potrafiła zaskoczyć fabryka snów.
Twórcy dokumentu „Leaving Neverland" opowiadającego historię dwóch mężczyzn molestowanych w dzieciństwie przez Michaela Jacksona zrobili wiele, żebyśmy o matkach tych anielskich chłopców nie pomyśleli tak, jak Hagen o prowadzącej chwiejącą się córkę kobiecie. Obie mają do dyspozycji dużo więcej niż kilka zdań, występują w większej części trwającego prawie cztery godziny filmu. Mamy dość czasu, żeby wczuć się w sytuację przeciętnych, szarych kobiet z przedmieścia, w których życia wkracza nagle bożyszcze z samego szczytu amerykańskiego snu.
To sformułowanie pojawia się w „Leaving Neverland" tylko raz, w ustach prezydenta Reagana gratulującego Jacksonowi spełnienia go na jawie. Ale jego atmosfera wypełnia całą opowieść dwóch matek, próbujących wyjaśnić, dlaczego nie widziały nic dziwnego w tym, że ich kilkuletni synowie spędzali setki nocy sam na sam z królem popu. Zapraszających nas do swojego snu sprzed lat. Snu o ubóstwianym piosenkarzu siedzącym jakby nigdy nic w ich domu na kanapie, zabierającym ich na pokład prywatnych samolotów i do posiadłości onieśmielającej rozmiarami i przepychem. Nawet 30 lat później nie są w stanie ukryć podniecenia, kiedy opowiadają o tej przygodzie.
Amerykańskie społeczeństwo jest jak kolejka, która ciągnie się na szczyt wysokiego wzgórza. Po jego drugiej stronie – niewidoczne, ale potwierdzone towarzystwem współoczekujących – znajduje się realizacja american dream. Metafora Arlie Russel Hochschild z książki „Obcy we własnym kraju" była jej potrzebna do wytłumaczenia frustracji narastającej wśród Amerykanów. Złości na to, że kolejka się nie przesuwa albo robi to zbyt wolno; czy nienawiści do tych, którzy dostali się na szczyt, a nie odstali swojego.
Kolejka, jeden z dziwniejszych tłumów. Ten sam cel i interesy, które się wykluczają. Nieważne, czy do fryzjera, kasy, konfesjonału czy po lepsze życie, uruchamia zawsze te same emocje. Tłum, w który trzeba się wmieszać, żeby załatwić swoją sprawę. A co, jeżeli tą sprawą staje się wszystko – dom, samochód, prestiż szkoły, do której udało się posłać dzieci? A co jeżeli nagle pojawia się ktoś, kto chwyta twoją rękę i mówi, że nie musisz już dłużej czekać, zabierze cię na druga stronę wzgórza prywatnym odrzutowcem? Odstąpi ci fragment swojego snu. OK, tylko fragment, ale całość zajmuje kilkadziesiąt hektarów, jest pilnie strzeżona i wypełniona karuzelami, placami zabaw i ogromną willą. A ty w zamian musisz mu tylko odstąpić fragment życia swojego dziecka. Pozwolisz poświęcać mu uwagę, która jest przecież wyróżnieniem i nobilitacją. Lokatą na przyszłość. Odpychasz więc myśl, że ceną za twój sen może być jego koszmar. Bezsenność i depresja, które przyjdą dopiero po latach. „Leaving Neverland" bardziej niż opowieścią o pedofilii jest dokumentem o amerykańskiej kolejce. I o złym śnie, który może czekać po drugiej stronie wzgórza.