Piotr Zaremba: Bitwa o sądownictwo czyli starcie plemion

Nawet wielu prawników coraz mniej z tego rozumie. Pozostaje kurczowe powtarzanie formułek. Z jednej strony frazes walki z „sędziowską samowolą". Z drugiej idea, że Sąd Najwyższy może wszystko.

Aktualizacja: 02.02.2020 12:01 Publikacja: 31.01.2020 00:01

Sędziowie Sądu Najwyższego 23 stycznia podjęli uchwałę uderzającą w zmiany w sądownictwie. Na prawic

Sędziowie Sądu Najwyższego 23 stycznia podjęli uchwałę uderzającą w zmiany w sądownictwie. Na prawicy szydzi się z nich, oskarża o sianie chaosu, ale czy trudno się dziwić ich nastawieniu?

Foto: EAST NEWS

Wpis na facebookowym Forum Stop Bankowemu Bezprawiu. Szukający sprawiedliwości posiadacz długu we frankach pisze o swoim stresie. Zbliża się termin jego rozprawy przeciw bankowi, a sędzia, który będzie ją prowadził, jest rekomendowany przez nową Krajową Radę Sądownictwa, w skrócie neo-KRS. „Nie wiem, co będzie, ten sędzia ma prokonsumenckie nastawienie, ale czy jego wyrok będzie ważny?" – zwierza się ze swoich obaw.

Do tej pory Polacy obserwowali zmagania sędziowskiej korporacji z rządem jak igraszki odległych gigantów. Teraz nagle te igraszki wedrą się w życie wielu z nich.

Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego tuż przed podjęciem sławnej już uchwały trzech izb Sądu Najwyższego napisał: „W sporze o wymiar sprawiedliwości zapętliliśmy się już dawno temu, a dzisiaj ta pętla się zaciska. Od jakiegoś czasu mówię wprost, że dualizm prawny, z którym mamy do czynienia od początku rokoszu, zaczyna przybliżać nas do realnej perspektywy rozpadu jedności państwa. Skoro zaczynamy funkcjonować w dwóch równoległych rzeczywistościach prawnych, to trudno mówić jeszcze o jednym organizmie państwowym".

Niczego nie można być pewnym. Ponieważ SN nie czuł się na siłach, aby zakwestionować nominacje wszystkich sędziów powołanych pod rządami nowej ustawy, pozostała mu formułka wadliwości składu wydającego wyrok z udziałem takiego sędziego. Za każdym razem można taki wyrok kwestionować, a wynik zawsze będzie loterią.

Do komplikacji dokłada się gotowość władzy wykonawczej do nieuznawania skutków tej uchwały. Samo prawo trzech izb SN do jej podjęcia już jest kwestionowane przed Trybunałem Konstytucyjnym. Ale wyobraźmy sobie sytuację, w której jakiś sąd uchyla wyrok, kierując się tym, że sędzia mianowany przez nową władzę był „wadliwy". Co z tym zrobią np. urzędy zobowiązane do egzekwowania wyroków? Wszyscy na razie tylko improwizują, przerzucając się groźbami.

Nie wiadomo, jak zachowają się sędziowie. Spośród tych nowych jedni chcą dalej sądzić, inni czekać. Władza administracyjna w sądach należy do prezesów mianowanych przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę. I oni pewnie gotowi są sprawy przydzielać wszystkim. Ale inni sędziowie mogą z kolei próbować swoich kolegów wyłączać albo odmawiać wspólnego orzekania z nimi. SN nie może im tego nakazać, ale też TK nie może im tego w praktyce zabronić.

Czy to oznacza, że z kolei wobec nich będą stosowane przepisy dyscyplinarne nowej ustawy nazwanej przez opozycję kagańcową? Ależ samemu sądownictwu dyscyplinarnemu grozi paraliż. Tym razem również z udziałem zagranicy. Czeka nas w najbliższym czasie zabezpieczenie powództwa w sprawie „nieprawego" statusu Izby Dyscyplinarnej SN. I tu już Trybunał Sprawiedliwości UE wraz z wnioskującą o to Komisją Europejską są w stanie wymusić taki, a nie inny stan prawny, w tym przypadku „zamrożenie" Izby, pod groźbą dolegliwych kar finansowych. Niezależnie od tego staniemy też przed pytaniem o uznawanie za granicą tych czy innych polskich wyroków.

Opcja zerowa? Nierealna

Pisze Piotr Trudnowski: „Od dawna w środowisku Klubu Jagiellońskiego powtarzamy, że wyjście z tego kryzysu możliwe jest tylko na drodze »nowego otwarcia«, »opcji zerowej«, »momentu konstytucyjnego«". Ale przecież ów moment zdaje się bardziej odległy niż kiedykolwiek. Nawet jeśli Polska Akademia Nauk zwołała kolejny okrągły stół w tej sprawie. Przecież PiS zdecydował się na oparcie prezydenckiej kampanii Andrzeja Dudy na mocnych antysędziowskich deklaracjach. Z drugiej strony i opozycja, i sami sędziowie kontestujący „dobrą zmianę" nie ukrywają, że ową dwuwładzę, która przeraża Trudnowskiego i mnie, traktują jako okazję do włożenia rządzącym kija w szprychy. Kategoria wspólnej odpowiedzialności za cokolwiek nie istnieje.

Jaki scenariusz proponuje Trudnowski? Miałoby dojść do ponownego wybrania zarówno całego Trybunału Konstytucyjnego, jak i całej Krajowej Rady Sądownictwa – większością kwalifikowaną, a więc na zasadzie porozumienia rządzącej prawicy z opozycją w parlamencie. Jest to scenariusz mglisty. Czy sędziowska część KRS miałaby być jednak wybierana przez Sejm? Opozycja uważa to za niekonstytucyjne. Oznaczałoby to konieczność wycofania się z większości prawnych argumentów przez środowiska walczące w tej sprawie z władzą do upadłego.

Politycy PiS traktują i Trybunał Konstytucyjny, i KRS jako swoje zdobycze. Ich oddanie, konieczność targowania się z kimkolwiek to byłaby dla nich upokarzająca rejterada. Z kolei opozycja musiałaby zapomnieć o swoich argumentach odwołujących się do pryncypiów. Narażając się zresztą na zakwestionowanie takiego kompromisu przez antyrządowych sędziów SN, bo oni podważają sam pomysł konstruowania KRS przez polityków.

Aby takiego podważenia uniknąć, także ci sędziowie musieliby być w finale stroną porozumienia, pytanie w jakiej formie. Wszyscy w poczuciu wyjątkowości chwili mieliby ponaginać tyle swoich dotychczasowych racji, że ciężko byłoby to potem tłumaczyć. Czy to więc możliwe? Na pewno nie dziś, kiedy emocje sięgnęły zenitu.

Piszę to nie po to, aby sobie z pomysłów Trudnowskiego szydzić. Są zgłaszane w poczuciu, że Polska stoi na krawędzi, tyle że krojone pod inną kulturę polityczną, zupełnie inne elity. Innych pomysłów jest niewiele. Zbigniew Ziobro zaproponował w ostatni wtorek na spotkaniu z unijną komisarz Verą Jourową upodobnienie systemu polskiego do niemieckiego. Tam sędziowie federalni są wyłaniani przez gremia złożone z polityków: ministrów związkowych (RFN jest państwem federalnym) i przedstawicieli parlamentu, a tylko opiniowani przez gremia sędziowskie. Jest to system mocno upolityczniony, a jednak niekrytykowany przez instytucje europejskie, choćby dlatego, że akceptują go główne niemieckie siły polityczne. W teorii można by go uzupełnić „zasadą Trudnowskiego", czyli wymogiem kwalifikowanej większości. Choć wątpliwe, aby chciał tego Ziobro.

Fakt, że dla opozycji przyjęcie modelu niemieckiego okaże się zapewne niestrawne, ujawnia relatywizm całego sporu. Choć można odpowiedzieć, że model ten powstał na zasadzie konsensusu, podczas gdy w Polsce obóz rządowy specjalnie nie ukrywał celu rewolucyjnego: przebudowy, także po części kadrowej, obecnego sądownictwa w kierunku życzliwszym dla prawicy. Można się nawet zastanawiać, choć brzmi to „bluźnierczo", czy racji nie miała Komisja Wenecka, tłumacząc w 2007 roku, że w krajach o utrwalonej kulturze politycznej większy wpływ władzy wykonawczej na sędziów nie jest tak groźny jak w naszym regionie. Cytaty z tamtej opinii krążą w internecie i oburzają polską prawicę, bo oznaczają przyznanie, że jesteśmy gorsi. Ale jest coś na rzeczy w tamtym rozumowaniu.

Bilans rewolucyjnej histerii

Abstrahując od zagranicznych przykładów, najmocniejszym argumentem przeciw nowej KRS jest brak dowodów, że wszystko było w porządku na etapie jej wybierania. Czyli zbierania podpisów pod kandydatami. Można też dyskutować, czy ta procedura, wedle której sędziów do Krajowej Rady wybiera parlament, jest zgodna z konstytucją. Przy czym obok powoływania się na konkretny, nieprecyzyjny przepis konstytucji mamy też szukanie jej „ducha". Ba, ducha prawa europejskiego. Tu jednak wracamy do wątpliwości – czy niemieckie przepisy są bardziej niedemokratyczne od polskich? A czy duch europejskiego prawa nie cierpi, kiedy w Berlinie SPD uzgadnia kandydatów na sędziów z CDU?

Pytanie zresztą, czy Sąd Najwyższy ma w Polsce prawo do formułowania takich ocen. Jakkolwiek zostało to zapisane w uchwale trzech izb, rzecz sprowadza się do przypisania sądom powszechnym prawa do tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności. Sądy pozwalają sobie na nią prawem kaduka. W Polsce od takich konkluzji jest TK, jakkolwiek byśmy oceniali jego obecny skład.

W tle majaczy jeszcze inny spór: o prawo zagranicy do ingerencji w kształt polskiego systemu sądowniczego. Finał wynika z niedogadania się premiera Mateusza Morawieckiego z Komisją Europejską i można do woli spekulować, że to niechęć do „nieliberalnych populistów Kaczyńskiego" każe unijnym biurokratom ostrzej osądzać grzechy prawne Polski niż innych krajów. Ale też ten walec toczy się po trosze samoistnie. Pewien europoseł zauważył w rozmowie ze mną, że TSUE nagle drastycznie rozszerzył własne uprawnienia, korzystając właśnie z wojny Polski z Unią Europejską. To także zmiana układu sił między instytucjami w Unii, nam przedstawiana przez złotoustych prawników jako odwieczna zasada.

To wszystko raczej relatywizuje tę wojnę, niż wskazuje stronę „słuszną". Jestem zdania, że model niemiecki jest z wielu powodów w Polsce nie do zastosowania. Albo wymagałby kompromisu nie do osiągnięcia, albo byłby fasadą dla dyktatu rządzącej partii. Ale łatwo też zauważyć, że cała rozgrywka prawicy z sędziowskim środowiskiem okazała się drogą donikąd. I to należało przewidzieć.

Łatwo dziś szydzić – to do prawicy – z Sądu Najwyższego, nazywać członków tych trzech izb rokoszanami, oskarżać, że sieją chaos. To są ci sami sędziowie, których w 2017 r. PiS chciał posłać na zieloną trawkę. A potem ich część według projektu prezydenta na podstawie kryterium wieku. Czy można się dziwić ich nastawieniu?

Wróćmy do końca roku 2015. Można na siłę szukać prawno-politycznych uzasadnień dla wprowadzenia zwykłymi uchwałami Sejmu trzech nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego w miejsce trzech innych. Bo poprzedni parlament dokonał w ostatniej chwili skoku na te stanowiska. Pytanie zasadnicze brzmi: po co było to rozkręcać.

PiS i tak przejąłby TK w ciągu dwóch lat, to wynikało z kadencji. Wizja wielkich kłód ciskanych rządowi pod nogi była tylko hipotezą, samospełniającą się przepowiednią. Przecież w ostateczności nawet pojedyncza porażka przed Trybunałem niczego nie zamyka. Można uchwalić ustawę raz jeszcze, można się spóźniać z wykonaniem orzeczenia. Można wskazywać na obstrukcję, szukając społecznego poparcia.

Prezydent John F. Kennedy podczas swoich dwuletnich rządów przeforsował ledwie nieco ponad 30 proc. swoich inicjatyw w Kongresie. Jego uchodzący za arcyskutecznego następca Lyndon Johnson ponad 60 proc. Wiara w zasadę „wszystko albo nic" obca jest na ogół zachodnim demokracjom. Często bardziej cenione jest tam czekanie na odpowiednią chwilę, rozwaga i szanowanie instytucjonalnego porządku. Który za rok, dwa może służyć „nam", tak jak teraz służy, z reguły tylko częściowo, „im".

Ciężko też znaleźć przykłady wyroków sądów powszechnych szczególnie groźnych dla pisowskiej „dobrej zmiany". Ale obóz rządzący przyjął strategię rewolucyjnej histerii. Wojna z Trybunałem Konstytucyjnym kierowanym przez Andrzeja Rzeplińskiego zaowocowała z kolei pierwszymi deklaracjami sędziów, że w takim razie posłużą się rozproszoną kontrolą konstytucyjności. Argumentem dodatkowym był „nieprawy", sporny skład samego TK.

Sędziowie zaczęli wymachiwać wymyślanymi naprędce doktrynami, korzystając z atmosfery, jaka opanowała wiele państw zachodnich. Tyle że powodu czy pretekstu dostarczyli rządzący. To oni pierwsi proklamowali wolnoamerykankę. Z wszelkimi konsekwencjami – aż po przetestowanie zakresu prawnej suwerenności Polski.

Kula śniegowa się toczy

Jarosław Kaczyński na protesty w sprawie TK odpowiedział w roku 2017 zmianami ustroju sądów poddającymi sędziowskie kariery w wyraźny sposób kontroli większości parlamentarnej. W ten sposób uruchomił kulę śniegową, która zrazu toczyła się przed nim i zdawała mu się przynosić polityczne korzyści. Dziś Kaczyński zaczął się o tę śniegową kulę potykać. A wraz z nim zadyszane kierownictwo jego obozu.

Różne można tu wskazywać przyczyny. Choćby aurę romantycznej nieufności wobec instytucji. Wyniesioną z czasów rozbiorów, potem oporu wobec komunizmu. Niemniej istotna jest ludowładcza utopia. Sądy nie mogą być przecież, zdaniem heroldów PiS, wyłączone spod wpływu zwycięskiej partii, bo to podobno cios w werdykt wyborców. Niestety, za racjami „ludu" kryje się konkretny interes rządowej i partyjnej biurokracji. To zaś, co w walce z „oligarchią sądową" najwartościowsze, najmniej się nadaje do zadekretowania. Bo jak zagwarantować, że „nasi sędziowie" będą sprawiedliwsi, mniej bezduszni, bardziej otwarci na zwykłych ludzi niż „ich sędziowie"? Zwłaszcza jeśli wytrząsa się ich z tego samego kadrowego zasobu.

Sam Kaczyński też pozostał po części nieuleczalnym romantykiem. Woluntarystyczna walka z układem interesuje go bardziej niż w mozolne cyzelowanie instytucji, zapewnianie im lepszej prawnej otuliny, szukanie gwarancji w precyzyjniejszych przepisach. Ale dla niego ważniejsze jest spełnienie innej utopii. Państwa, w którym „republice sędziów" przeciwstawia się państwo politycznej woli nieskrępowanej przez nikogo.

Prezes PiS jest w gruncie rzeczy przeciwny sądowej kontroli czegokolwiek. Nie mogąc z niej całkiem zrezygnować, szuka dróg do jej maksymalnego osłabienia. Wyciąganie niczym królików z kapelusza sędziów posłusznych jest tu równie ważne jak upokarzające kampanie antysędziowskie, łącznie z jątrzącymi audycjami w TVP.

Oczywiście w przeświadczeniach Kaczyńskiego jest element racjonalny. Wielu sędziów to ludzie niemądrzy albo uwikłani. Spotykamy się z przypadkami ich politycznej stronniczości – od fundamentalnych orzeczeń TK po werdykty prowincjonalnego jurysty obsługującego lokalną klikę. Tyle że „reforma" Kaczyńskiego-Ziobry nie zawiera mechanizmów ułatwiających znajdowanie lepszych ludzi. Polaryzacja na sędziów „naszych" i „nie naszych" jest zaś najlepszą receptą na wzmocnienie mechanizmu politycznej stronniczości zamiast jego zmniejszania. Kaczyński chce tego, nawet za cenę ryzyka, że po utracie władzy te mechanizmy obrócą się przeciw niemu. A może w poczuciu, że sama groźba utraty władzy bardzo się w ten sposób zmniejszy.

Nawet te elementy „reformy", które jawiły się jako słuszne, choćby wzmocnienie sądownictwa dyscyplinarnego, zostały popsute wykonaniem. Czemu ma służyć tak mocne związanie rzeczników dyscyplinarnych z samym ministrem? Można odnieść wrażenie, że jednemu: próbie wymuszenia posłuszeństwa środowiska.

Dziś fakt, że największe uderzenie i TSUE, i SN poszło w Izbę Dyscyplinarną, ułatwia propagandę „przeciw kaście". Akcja szukania „wadliwych składów" ma ratować sędziowskich bonzów zagrożonych dyscyplinarkami. Jest też coś na rzeczy, kiedy obecna władza mówi, że bez zwiększenia sędziowskiej dyscypliny system zagrożony jest atrofią. Tyle że mówi o czymś, co w sporej części sama wywołała.

Nie ma co bronić drugiej strony. Wypowiedzi czołowych prawników celebrytów pełne są poczucia wyższości nad większością społeczeństwa. A walce z rządem służy przywoływanie norm co najmniej wątpliwych. Na dokładkę styl owej obrony kojarzy się z sarmackimi rzecznikami złotej wolności albo romantycznymi moralistami. Niektórzy sędziowie poczuli się gwiazdami wolnościowego buntu. A nie ponoszą z tego tytułu większego ryzyka, kiedy wspiera ich międzynarodowy establishment.

Przy tak rozpisanych racjach efekt tej wojny jest nie do przewidzenia. Sędziowska moralistyka raczej nie trafia do większości społeczeństwa. Toteż Andrzej Duda może nawet skorzystać w kampanii z ryzyka swoistego „zajazdu na sądy".

Ale nie jest to pewne, jeśli zaczną się na większą skalę kłopoty z chaosem w sądach. Nie wiadomo, kogo Polacy za niego obwinią. Tym bardziej zaś nie wiadomo, jak zareagują, kiedy pisowska władza będzie zmuszona, zapewne już po prezydenckich wyborach, na tym czy innym odcinku się cofnąć – z powodu unijnej presji chociażby. Możliwe jest wszystko, łącznie ze wzrostem poparcia dla skrajnej prawicy spod znaku Konfederacji.

Oczywiście można sobie wyobrazić łagodniejszy przebieg tego kryzysu. Wojen o wadliwość składu nie będzie tak wiele, a dla większości Polaków kłopot ludzi zmuszonych się procesować pozostanie równie abstrakcyjny jak problemy innych ludzi ze służbą zdrowia. W takim razie PiS może nawet nie zapłacić natychmiastowej ceny za tę awanturę. Ale na końcu jest i tak państwo gorzej zorganizowane, bardziej arbitralne, ułomne.

Nie skorzystano z szans na uzdrowienie instytucji, choćby przez demokratyzację sędziowskiego samorządu. Zaczęto walkę z całą grupą zawodową, której prestiż, skądinąd nie za wielki, bardzo by się przydał, jeśli myśli się o wzmacnianiu, a nie osłabianiu, praworządności. Jest to spektakl na miarę „Króla Ubu", okraszany fałszywą retoryką antykomunistyczną. Prezydent Duda i premier Morawiecki uganiają się za marami sędziów stanu wojennego, a nawet stalinowskich, podmywając wiarę Polaków w stabilność i pewność działania prawa.

Strach przed błędami Zachodu

Towarzyszy temu tak potężna rewia wzajemnego fanatyzmu, operowania wyłącznie prymitywnymi zbitkami pojęciowymi, że w sferze kultury politycznej cofamy się o dziesiątki lat. Operuje się najwulgarniejszą karykaturą przeciwnika: pisowski kacyk kontra eksponent okrągłostołowej kasty. W podobny sposób „rozmawia się" o polityce historycznej czy o nadużyciach obu obozów, a będzie rozmawiać, powiedzmy, o przebudowie rynku medialnego. Tu jednak spór dotyczy prawa. I z niego zostaje kurczowe powtarzanie formułek. Z jednej strony walka z „sędziowską samowolą". Z drugiej idea, że Sąd Najwyższy może wszystko, bo „wyrok to wyrok". To są totemy do bicia się po głowach.

Niektórzy ludzie prawicy są przekonani, że odrzucają błędy Zachodu, gdzie wszystko opiera się na relatywnej grze interesów, na umowności konfliktów, na targach. W rzeczywistości wylewają z kąpielą dziecko, czyli stabilność instytucji. A skorzysta na tym nie żadna trwała idea, lecz nierozliczony w porę urzędnik czy jego znajomek, bezkarny, bo korzystający z podporządkowania wymiaru sprawiedliwości władzy lub z jego zapaści.

Kiedy opublikowano pamiętniki amerykańskiego ambasadora w Polsce z czasów po pierwszej wojnie światowej Hugh Gibsona, na prawicowych portalach zabrzmiały głosy oburzenia. Uderzające było zadziwienie dyplomaty polskim brakiem wyczucia państwowego, instytucjonalnym chaosem zmieszanym z punktowymi aktami sobiepaństwa lub despotyzmu tego czy innego biurokraty. Można było to tłumaczyć brakiem ciągłości władzy. Dziś nie tylko z tego stanu nie wyszliśmy, ale jeszcze pogarszamy sprawę.

W internecie pojawiły się cytaty z listu carycy Katarzyny do jej ministra Panina zalecającego przemianę Polaków w sprzedajną, przekupną tłuszczę. Przywołują je obie strony konfliktu, każda z nich przekonana, że to opis tych patologii, które ją bolą naprawdę. Pojawili się też komentatorzy, którzy przestrzegają przed rozpadem polskiej państwowości, wychodząc poza propagandę. Ale ich głosy giną w ogólnym zgiełku. 

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta