Lewicowi fanatycy, choć dla lewicy kwestia prywatności jest bardzo ważna, uznali, że lepiej uprawiać rowerowo-ekologiczny hejt, aniżeli chwilę pomyśleć. Zgodnie z zasadą: nie znam się, to się wypowiem. A ściślej: nie mam pojęcia o sprawie, więc tym silniejszy czuję imperatyw, by ją skomentować.
Tak się bowiem składa, że na co dzień w ogóle samochodu nie używam. Jeżdżę do pracy komunikacją miejską, a przy dobrej pogodzie – rowerem. I choć do redakcji mam ponad 20 km, to gdy tylko nie mam zbyt wielu spotkań albo jeśli temperatura nie spada do zera, wolę jeździć rowerem. Lubię to, jest to zdrowe, a w dodatku mam satysfakcję, że robię coś dobrego dla przyrody. Ale naszych velo-terrorystów to nie interesuje. Przeczytali felieton, w którym ktoś napisał o prywatności kierowców, więc zabrali się za hejtowanie. No bo skoro pisze to autor o konserwatywnych sympatiach, z pewnością można mu dowalić.
Środowiska lewackich bojowników, zamiast budzić sympatię, wyłącznie zyskują sobie wrogów. Albo przynajmniej zrażają innych do swojej sprawy. Zupełnie jak inna oszołomka, przepraszam, europosłanka dr Sylwia Spurek, która postanowiła ośmieszyć swoim postępowaniem wszystkich, którzy opowiadają się po stronie zdrowego żywienia i ograniczania spożywania mięsa.
Sam często naśmiewam się z mych prawicowych kolegów, że dla nich spożywanie wieprzowiny staje się mistyczną inicjacją w świat prawackiej tożsamości; że uznają swobodę kierowców do zabijania pieszych na przejściach za przejaw najwyższej wolności, która nie da się skrępować lewackim wymogom bezpieczeństwa. Ale jak potem przeczyta się hejt psycho-rowero-fanów albo vegano-ideologów, w głowie zapala się czerwona lampka z napisem: nie chcę mieć z tym towarzystwem nic wspólnego. Ani z prawactwem, ani z lewactwem. I całkiem jak w piosence Lao Che o wielkim potopie, chce się powtórzyć za Bogiem: „Wiesz sam, jak nie lubię radykałów".