Muezin śpiewa, Shakira tańczy

Turcja występuje dziś w podwójnej roli: ubogiego petenta pukającego do drzwi Unii Europejskiej oraz osmańskiej księżniczki, o której względy zabiegają wszystkie mocarstwa

Aktualizacja: 15.11.2009 15:29 Publikacja: 14.11.2009 14:10

Muezin śpiewa, Shakira tańczy

Foto: Forum

– A Szymkowiaka znasz?

Rozmawiam w jednej ze stambulskich restauracji z Ahmetem Atabasem, młodym urzędnikiem tureckiego Ministerstwa Kultury. Pytanie o niejakiego Szymkowiaka pada z jego ust w drugiej minucie naszej konwersacji (po „Bardzo mi miło”, „Mnie również” oraz „Jestem z Polski”).

– Jasne, że znam Szymkowiaka – odpowiadam, udając zdumienie, iż ktoś może w ogóle w to powątpiewać.

Z miejsca zyskuję w Ahmecie kamrata. Dzięki Mirosławowi Szymkowiakowi, byłemu piłkarzowi reprezentacji, Wisły Kraków oraz tureckiego Trabzonsporu, któremu to klubowi Ahmet kibicuje z całego serca. – „Szymek” był świetny. Pozdrów go ode mnie, jeśli go spotkasz. Powiedz, że ma nadal w Turcji wielu fanów.

[srodtytul]Kahve w otobüsie[/srodtytul]

Wytartą formułkę o Stambule jako pomoście między Azją i Europą, między Wschodem i Zachodem słyszę dziesiątki razy – od polityków, dziennikarzy, biznesmenów, właścicieli knajp. Dopiero jednak Ahmet Atabas uświadamia mi, że prawdziwy dialog dwóch cywilizacji zaczął się w momencie przekroczenia Bosforu przez Mirosława „Szymka” Szymkowiaka.

Żarty na bok. Stambuł nie jest żadnym „pomostem”, to miasto na wskroś europejskie. Nie tylko dlatego, że są tutaj butiki francuskich domów mody, gorące dyskoteki, bujające się w rytm piosenek Shakiry, restauracje z „rozpoznawalnym” menu, a muzułmanki ubierają się mniej… ekstrawagancko niż w Arabii Saudyjskiej. Lecz także dlatego, że w Stambule obowiązuje alfabet łaciński, co zawsze stanowi pewne ułatwienie dla turysty-niemoty znającego w języku Orhana Pamuka trzy słowa na krzyż (czyli takiego jak ja). Mimo wszystko świadomość, iż autobus to po turecku otobüs, kawa to kahve, a herbata cay, jest bez wątpienia elementem łagodzącym nasz lęk przed nieznanym. Przecież dalej na Wschód ciągną się już ogromne połacie arabskiego, hebrajskiego, farsi…

O ile liczba minaretów górujących nad miastem jest zdecydowanie nieeuropejska, o tyle sam stosunek Turków do religii odbiega od potocznego, zachodniego wizerunku muzułmanina. Mustafa Kemal Atatürk, założyciel laickiej republiki, zadbał o to, aby turecki islam nie przypominał wahabickiego. – Moja babcia modliła się pięć razy dziennie, czyli tak, jak nakazuje Koran. Jeśli dobrze pamiętam – mówi Etem, który prowadzi w Stambule własne biuro turystyczne. – Owszem, śpiew muezina słychać w całym Stambule, ale dziś mało kto przerywa pracę, by oddawać cześć Allahowi. Takie czasy.

Jeśli ktoś chciałby się pozbyć resztek wątpliwości co do europejskiego charakteru Stambułu, powinien odwiedzić Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Malowniczo położone nad samym brzegiem Bosforu, mieści w sobie głównie tzw. instalacje, oprócz tego dzieła malarstwa, które na własny użytek nazywam plamowym, oraz setki ekranów wypluwających z siebie wyobrażenia zachodnich artystów o polityce, religii, wolności, wojnie i pokoju. Na jednej ze ścian obejrzymy np. film wideo, na którym z nagiej kobiecej piersi co kilka minut kapie kropla mleka. Gdzie indziej – gigantyczny plakat ze schematem wspólnej konspiracji amerykańskich koncernów, Żydów i grupy Bilderberg przeciwko ludzkości. W kącie jeszcze innej sali – leżący na podłodze pikający gadżet, który ma odzwierciedlać bicie serca pewnego tureckiego artysty, wysyłającego codziennie zapis swojego EKG za pomocą e-maila.

Słowem: Europa pełną gębą. W Rijadzie czy Teheranie kapiący sutek raczej by nie przeszedł. Chociaż, przyznajmy, z proroka Mahometa nikt w stambulskim muzeum się nie naigrawa. Ani z Atatürka.

Na dwa tygodnie przed świętem narodowym Turcji (29 października, dzień ustanowienia republiki) nad najważniejszymi arteriami Stambułu zawisły tysiące małych czerwonych flag z półksiężycem i gwiazdą, a między nimi białe sztandary z wizerunkiem Atatürka.

Wzdłuż Dolmabahce Caddesi, jednej z nadbrzeżnych alei Stambułu, ciągnie się wystawa czarno-białych zdjęć Mustafy Kemala. Ojciec wszystkich Turków występuje tutaj na przemian w charakterystycznej czapce lub bez. Albo w wysokim cylindrze. Siedzi, stoi, pochyla się. Jedzie samochodem lub płynie statkiem. Odwiedza robotników i pozdrawia żołnierzy. Głaszcze dzieci po główkach. Na większości fotografii marszczy czoło, choć nie musiałby. Rysy twarzy, wyraziste i surowe, wystarczą, by dojrzeć w nim męża stanu.

[srodtytul]Atatürk byłby dumny[/srodtytul]

Jego kult w Turcji można by porównać do naszego uwielbienia marszałka Piłsudskiego (w niektórych środowiskach) połączonego z uwielbieniem Lecha Wałęsy (w innych środowiskach). I to wszystko podniesione do sześcianu. Krótko mówiąc, w Turcji z postaci Atatürka i jego roli w historii się nie żartuje. I każdy przybysz powinien się tej zasady trzymać.

Można co najwyżej zadać delikatne, kurtuazyjne pytanie, które dziś nasuwa się zresztą samo: czy Atatürk chciałby, żeby Turcja wstąpiła do Unii Europejskiej? – Byłby z tego dumny – odpowiada bez wahania Ahmet Atabas.

Sam Ahmet pasowałby do Europy idealnie. W swoim świetnie skrojonym garniturze mógłby równie dobrze pracować w Ministerstwie Kultury Włoch czy Francji. Wtopiłby się bez problemu w grono menedżerów Banco Santander czy BNP Paribas, aczkolwiek wolałby zapewne zostać prezesem Trabzonsporu. I nikt raczej nie wpadłby na to, że jest praktykującym muzułmaninem. Ahmet bowiem niechętnie mówi o religii, uznając ją za sprawę wprawdzie ważną, ale absolutnie prywatną. – Europa nas potrzebuje. Naszego wigoru, naszej młodej siły roboczej – mówi. – No i oczywiście naszych tras przesyłu ropy i gazu.

Ahmet opowiada o przyszłości Turcji w Unii z niekłamanym entuzjazmem. Wierzy, że jego kraj dołączy kiedyś do tego klubu jako pełnoprawny członek. Ale zdaje sobie także sprawę, że Unia boi się Turcji panicznie.

Polityczne elity Francji i Niemiec oferują dziś Ankarze jedynie „uprzywilejowane partnerstwo”. Turcy czują się oszukani, bo przecież reformują kraj nie po to, by się stać w nieokreślonej przyszłości „partnerem” UE. Negocjacje się wloką, a Berlin i Paryż (szczególnie Paryż) wykorzystują każdą okazję, by podkreślić, jak bardzo Turcja jest nieprzygotowana do akcesji.

Ankara ma w łonie Unii także zwolenników, m.in. Włochy, Hiszpanię, Szwecję i Polskę, lecz bez zgody dwóch najważniejszych krajów UE Turcja nie ma co liczyć na otwarcie drzwi. Perspektywa wchłonięcia muzułmańskiego państwa z 70 milionami mieszkańców, o dochodzie na głowę mieszkańca niższym niż w Rumunii, spędza sen z powiek Nicolasowi Sarkozy’emu. W dodatku Turcja w Unii to niemal pewny koniec wspólnej polityki rolnej: kogo bowiem będzie stać na dotowanie milionów chłopów z Anatolii?

Niemcy i Francuzi mają oczywiście własne, mocne argumenty: na ponad 30 rozdziałów negocjacyjnych zaledwie w pięciu Unia uznała, że „nie ma poważniejszych przeszkód”, by Turcja przyjęła acquis communautaire. W kilku innych sytuacja jest dokładnie odwrotna: w przypadku ochrony środowiska, systemu zamówień publicznych, rolnictwa czy polityki konkurencji Ankarę czekają bolesne reformy. I tak jednak najważniejsze będą kwestie stricte polityczne: przyszłość podzielonego Cypru, mniejszości kurdyjskiej czy stosunków z sąsiadami. Wprawdzie w każdym z tych trzech obszarów rząd Recepa Tayyipa Erdogana poczynił postępy, lecz może to nie wystarczyć do złagodzenia wizerunku kraju, w którym gnębi się część społeczeństwa ze względów etnicznych i w którym w każdej chwili może wybuchnąć wojskowy pucz.

– Europa obawiała się „islamisty” Erdogana, ale to on zrobił najwięcej, by przybliżyć nas do standardów Zachodu – mówi Yavuz Baydar, publicysta dziennika „Zaman”, który nazywa ugrupowanie premiera „partią postislamistycznych globalistów”. – Owszem, poparcie dla wstąpienia Turcji do Unii spadło od 2005 roku o 15 proc., ale wciąż ponad połowa społeczeństwa uznaje, że powinniśmy być częścią Europy.

Baydar przyjmuje mnie w eleganckiej redakcji gazety, przy ruchliwym bulwarze Hayreddina Rudobrodego, najsłynniejszego, XVI-wiecznego dowódcy tureckiej floty. Za jego czasów imperium osmańskie było u szczytu potęgi, rządy Konstantynopola rozciągały się od Algieru po Bagdad, od Rogu Afryki po Budapeszt. Dziś Turcja nie trzęsie wprawdzie całym basenem Morza Śródziemnego, Bliskim Wschodem i Bałkanami, lecz jej strategiczne znaczenie jest nie do przecenienia.

Dla Ameryki Turcja jest nadal – mimo wielu niesnasek w ostatnich latach – najważniejszym, obok Izraela, sojusznikiem w tej części świata, z milionową, świetnie uzbrojoną armią, drugą co do wielkości w NATO.

Dla Europy zaś Turcja to przede wszystkim partner w rozmowach dotyczących dostaw surowców z rejonu Morza Kaspijskiego. Bez współpracy z Ankarą nie ma mowy o choćby częściowym uniezależnieniu się Starego Kontynentu od gazu importowanego z Rosji.

Także Moskwa, budując nowe gazociągi, musi dogadywać się z Turcją, a jednocześnie obawia się jej rosnących wpływów na Kaukazie.

A zatem Turcja występuje dziś w podwójnej roli: ubogiego petenta pukającego do drzwi Unii Europejskiej oraz osmańskiej księżniczki, o której względy zabiegają wszystkie mocarstwa.

– Wyobraźmy sobie taką oto sytuację – Yavuz Baydar odchyla się w fotelu i zaczyna snuć swoją geopolityczną wizję. – W 2020 roku kończymy negocjacje z Unią. Jednak Francuzi chcą za wszelką cenę pogrążyć naszą kandydaturę i organizują u siebie referendum, które przynosi wiadomo jaki wynik. A my tego samego dnia – tutaj w oku Baydura pojawia się błysk – zwołujemy własne referendum. I może się okazać, że Turcy ze swojej strony także powiedzą Unii „nie”, bo nie będą już jej potrzebowali.

Baydar jest zwolennikiem wstąpienia Turcji do Unii, ale jest też realistą. – Najważniejsze są reformy, przeobrażenie państwa w silną, sprawną demokrację, z dynamiczną gospodarką. Dla takiej Turcji wejście do Unii już nie będzie priorytetem.

[srodtytul]Manewry bez Izraela[/srodtytul]

Pamiętam Latę, Deynę. No i Tomaszewskiego. – Nazwisko Laty pojawia się mniej więcej w drugiej minucie mojej rozmowy z Gürelem Aydinem, stambulskim przedsiębiorcą z branży budowlanej i hotelarskiej. Aydin wspomina z rozrzewnieniem mistrzostwa z 1974 roku i grę polskich piłkarzy. Gdy pyta mnie o ich dzisiejsze losy, odpowiadam oględnie, iż Lato został szefem polskiej federacji futbolu i „nie jest już tak lubiany i podziwiany” jak kiedyś.

Aydin wygląda na człowieka zadowolonego z życia i interesów, które prowadzi. Jest właścicielem 11 hoteli, buduje też kolejne – m.in. w Bułgarii, skąd pochodzi jego rodzina. Być hotelarzem w Turcji to mniej więcej tak, jak być naftowym oligarchą w Rosji – duże pieniądze, duże wpływy i dolce vita. Z tą różnicą, że żadnemu tureckiemu biznesmenowi raczej nie grozi wywózka na Syberię z powodów politycznych.

Aydin zachwala bułgarski rynek. – Nie będę ukrywał: tania siła robocza to jest to! – mówi. By jednak nie wyjść na bezwzględnego wyzyskiwacza i kolonizatora, natychmiast dodaje, że w oddziale jego firmy 70 proc. menedżerów stanowią Bułgarzy.

Aydin oczywiście ucieszyłby się, gdyby Turcja weszła do UE, ale twierdzi, że i bez Unii wiedzie mu się nie najgorzej. Nie będzie więc rozrywał szat, gdyby się nie udało.

– Na razie to jeszcze mrzonki, ale kto wie, czy za kilka lat nie powstanie strefa wolnego handlu na Bliskim Wschodzie: z Turcją, Syrią, Irakiem, Jordanią… – mówi Yavaz Baydur. – Unia przestanie wtedy być dla Turcji tak atrakcyjna.

Wiele wskazuje na to, że ten proces już się zaczął. Soner Cagaptay z Waszyngtońskiego Instytutu Polityki Bliskowschodniej pyta w ostatnim numerze „Foreign Affairs”: „Czy Turcja opuszcza Zachód?” i zastanawia się, do jakiego stopnia Ankara będzie skłonna przestawić swoją politykę zagraniczną na nowe tory.

W styczniu br., podczas Światowego Forum Ekonomicznego, premier Erdogan ostentacyjnie zerwał debatę z prezydentem Szymonem Peresem na znak protestu przeciwko interwencji wojsk izraelskich w Gazie. Stosunki z państwem żydowskim pogorszyły się jeszcze bardziej, gdy Turcy wyprosili siły powietrzne Izraela z corocznych ćwiczeń „Anatolijski orzeł”, a turecka telewizja państwowa pokazała serial, w którym żołnierze z gwiazdą Dawida na mundurach mordują palestyńskie dzieci.

Wkrótce potem Erdogan odwiedził Teheran i bronił ambicji nuklearnych Iranu. Turecka armia przeprowadziła też pierwsze w historii manewry z wojskiem syryjskim. „Dla wielu analityków to tylko gesty służące interesom premiera w polityce wewnętrznej” – pisze Cagaptay. „Jednak Erdogan to bardzo inteligentny polityk, reagujący na zmiany społeczne. Coraz więcej Turków pociąga idea zjednoczonego muzułmańskiego świata”.

Erdogan odwraca się od Europy, bo widzi, jak bardzo Unia zwodzi jego kraj. Bo wie, że wszelkie reformy i dobre intencje mogą się rozbić o mury Pałacu Elizejskiego.

Erdogan wściekł się na Izraelczyków, bo poczuł się oszukany. Wcześniej intensywnie mediował między Tel Awiwem a Damaszkiem, by doprowadzić do trwałego pokoju między dwoma wrogami. Gdy izraelskie czołgi wkroczyły do Gazy, jego starania legły w gruzach.

Utrata Turcji byłaby dla Zachodu bolesnym ciosem, a konsekwencje powstania osi Ankara – Damaszek – Teheran – bardzo nieprzyjemne.

[srodtytul]Sardynka w drodze do Unii[/srodtytul]

Jednak ten nagły zwrot może być tylko chwilową pozą urażonego, ambitnego polityka. By uspokoić zszargane nerwy, Erdogan powinien wybrać się na ryby, co jest ulubioną rozrywką większości mieszkańcow 12-milionowego Stambułu.

Codziennie na moście Galata kłębią się setki amatorów wędkowania. Gdzie jak gdzie, ale w Stambule ryba bierze. Migrując z Morza Czarnego do Śródziemnego, miliony makreli, sardynek i tuńczyków muszą się przecisnąć przez wąskie gardło Bosforu. Wymarzone miejsce na zarzucenie haczyka. W dodatku nie trzeba do tego żadnych pozwoleń, kart wędkarza itp. Wystarczy sprzęt i odrobina cierpliwości.

Zaraz, zaraz… Żadnych pozwoleń? Żadnych regulacji? Zakazów? No i co z tym fantem zrobi Unia Europejska?

– A Szymkowiaka znasz?

Rozmawiam w jednej ze stambulskich restauracji z Ahmetem Atabasem, młodym urzędnikiem tureckiego Ministerstwa Kultury. Pytanie o niejakiego Szymkowiaka pada z jego ust w drugiej minucie naszej konwersacji (po „Bardzo mi miło”, „Mnie również” oraz „Jestem z Polski”).

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman