– Zabierano go do specjalnego pomieszczenia przedzielonego siatką. Naczelnik więzienia i prokurator oznajmiali mu, że Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Potem prowadzono go do zabudowań gospodarczych na dziedzińcu. Przez okna celi w X Pawilonie mogliśmy zobaczyć, jak idą...
– Co potem?
– Tam było takie niewielkie pomieszczenie. Schodziło się do niego po dwóch, trzech schodkach. Właśnie wtedy, znienacka, wzorem sowieckim, oprawca przystawiał skazanemu lufę z tyłu głowy. On nawet nie wiedział, że ginie, a my w celi słyszeliśmy tylko stłumiony odgłos pojedynczego wystrzału.
[srodtytul]Sprawa Zbigniewa Domino[/srodtytul]
W latach 1944 – 1956 w komunistycznej Polsce zapadło 8 tysięcy wyroków śmierci. Większość z nich została wykonana. Komunistyczne władze straciły więcej członków polskiego podziemia niepodległościowego niż niemieckich zbrodniarzy. Do dziś w naszym kraju żyje jeszcze około 50 sędziów i prokuratorów, którzy mają krew na rękach.
Choćby osławiony sędzia Kazimierz Graff (co najmniej 11 wyroków śmierci), sędzia Kazimierz Mochtak (kilkanaście wyroków śmierci) czy prokurator Marian Ryba (wnioskował o co najmniej kilka wyroków śmierci). Dziesięciu funkcjonariuszy żyje w samej Warszawie. – Mieszkają do dziś tam, gdzie dostawali służbowe mieszkania. Belwederska, Bernardyńska, Nowowiejska, Czerniakowska. Spacerując tymi ulicami, należy uważać na starszych, miłych panów przechadzających się z pieskami. To mogą być mordercy – mówi Krzysztof Szwagrzyk.
Jednym z najbardziej drastycznych przykładów jest sprawa 81-letniego Zbigniewa Domino. Znanego z patriotycznych powieści opisujących martyrologię Polaków wywiezionych w 1940 roku na Sybir przez NKWD. Domino rzeczywiście jako dziecko padł ofiarą deportacji. Na nieludzkiej ziemi Sowieci zamęczyli jego matkę Antoninę.
Opisał to później w popularnym cyklu powieściowym „Syberiada polska”, którą właśnie ekranizuje Janusz Zaorski (mają powstać film i serial). Przeżycia na Wschodzie nie przeszkodziły Dominie w 1948 roku wstąpić do KBW. Potem błyskawicznie piął się po szczeblach kariery. Po ukończeniu kursów w Jeleniej Górze służył jako wojskowy oficer śledczy w Poznaniu, a następnie prokurator w Zielonej Górze.
Jego przełożeni pisali o nim: „Politycznie uświadomiony b. dobrze. Do reakcji odnosi się z nienawiścią. Wystąpienia wymienionego na rozprawach sądowych odznaczają się dużą bojowością i podnoszeniem strony politycznej”.
Domagał się kary śmierci dla polskich patriotów, a sędziowie wielokrotnie przychylali się do jego wniosków.
7 sierpnia 1952 roku – w ramach czystki w lotnictwie – Domino miał nadzorować wykonanie egzekucji na Mokotowie. Ofiary: pułkownik Bernard Adamecki, pułkownik Józef Jungraw, pułkownik August Menczak, podpułkownik Stanisław Michowski, podpułkownik Władysław Minakowski oraz podpułkownik Szczepan Ścibior. Domino kazał wykonać wyroki o 20.30. Po egzekucji złożył podpis na protokołach wykonania kary śmierci.
W 2005 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski nadał Domino Krzyż Zesłańców Sybiru. Miał on wówczas powiedzieć, że „pamięć o tamtych ludziach i tamtych czasach należy szanować, dlatego też tak bardzo jest wdzięczny i dumny z odznaczenia”. Obecnie mieszka w Rzeszowie, gdzie jest jednym z najbardziej szanowanych mieszkańców miasta. Nie zgodził się na rozmowę.
?
– Kiedy został pan skazany na śmierć?
– Jesienią 1945 roku.
– Gdzie?
– W więzieniu na ulicy Środkowej na Pradze. Proces oczywiście odbył się w celi – mówi Witalis Skorupka.
– Za co pana skazano?
– Jak to za co? Byłem żołnierzem Kedywu AK. Polskim patriotą walczącym o wolność swojej ojczyzny. Dla komunistów było to największą zbrodnią.
– Siedział pan w celi śmierci?
– Tak. Przeżyłem nawet pozorowaną egzekucję. Wcześniej przeszedłem przez bardzo ciężkie śledztwo. Jednym z przesłuchujących mnie ubeków był Józef Światło. Późniejszy „bohater” Radia Wolna Europa. Najgorzej jednak wspominam śmierć kolegów. Gdy po drugiej stronie Wisły dopalały się gruzy Warszawy, w więzieniu praskim komuniści mordowali powstańców warszawskich. Zgładzono ich jako „faszystów”.
– W jaki sposób uniknął pan kary śmierci?
– Bierut skorzystał z prawa łaski, gdy powiedziano mu, że w Siedlcach zabiłem dwóch gestapowców odpowiedzialnych za pacyfikację tamtejszego getta. Gdyby nie to, dzisiaj bym z panem nie rozmawiał. Skończyłbym tak, jak skończyły tysiące żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego. Z kulą w tyle czaszki, w zalanej wapnem bezimiennej mogile.
– Czy ludzie, którzy pana skazali na śmierć, zostali pociągnięci do odpowiedzialności?
– Nie, nigdy.
[srodtytul]W Sowietach i Izraelu[/srodtytul]
Wielu sędziów i prokuratorów, którzy wydawali wyroki śmierci i długoletniego więzienia w latach 40. i 50., wyjechało za granicę. Trudno powiedzieć, ilu z nich żyje do dzisiaj. – Weźmy choćby kierunek wschodni. W komunistycznym wymiarze sprawiedliwości na stanowiskach kierowniczych służyło kilkudziesięciu towarzyszy sowieckich. Tak zwanych POP-ów, czyli „pełniących obowiązki Polaków”. Co ciekawe, wśród nich było kilku potomków powstańców styczniowych, którzy zostali zesłani w głąb Rosji – mówi Szwagrzyk.
O tym, kim w rzeczywistości czuli się ci ludzie, najlepiej świadczy fakt, że zaledwie czterech z nich wystąpiło o zmianę obywatelstwa sowieckiego na peerelowskie. Reszta do 1956 roku wróciła do swojej ojczyzny. – I rozpłynęli się na przestrzeniach Związku Sowieckiego. Poza pojedynczymi przypadkami, gdy prywatnymi kanałami dowiedzieliśmy się czegoś o ich losach, nie wiemy o nich nic. Zresztą nawet gdybyśmy któregoś z nich wytropili, szansa na to, że dzisiejsze władze Rosji by go nam wydały, są zerowe – mówi Szwagrzyk.
Z PRL wyjechało również wielu sędziów i prokuratorów pochodzenia żydowskiego. Pierwsi wyemigrowali na przełomie lat 40. i 50., kolejni po 1956 roku, ale największa grupa w latach 1968 i 1969. Prokurator Paulina Kern i prokurator Helena Wolińska, która m.in. wydała nakaz aresztowania gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, zamieszkały w Wielkiej Brytanii (wniosek o ekstradycję tej ostatniej został odrzucony). Jeden oficer wyjechał do Wenezueli, dwóch do Niemiec, dwóch do Australii, a dwóch do Szwecji. Przytłaczająca większość zamieszkała jednak w Izraelu.
Szwagrzyk: – Jeżeli któryś z nich żyje, to jego sprowadzenie może być niezwykle trudne. Najlepiej świadczy o tym sprawa Salomona Morela, komendanta komunistycznych obozów w Świętochłowicach i Jaworznie, o którego ekstradycję swego czasu wystąpiła Polska. Odpowiedź tamtejszych władz była kuriozalna. Okazało się, że oni za zbrodniarzy uznają tylko nazistów i nie ma mowy, żeby wydali osobę pochodzenia żydowskiego. Poza tym Izraelczycy napisali, że to Morel był ofiarą... polskich nacjonalistów.
Doprowadzenie tych ludzi przed wymiar sprawiedliwości jest, rzecz jasna, bardzo skomplikowane. Dlaczego Polska nie osądzi jednak chociażby tych zbrodniarzy, którzy przebywają na jej terytorium? Każdego roku kolejni sędziowie i prokuratorzy z krwią na rękach umierają, unikając odpowiedzialności. Jak wynika z danych IPN, w latach 1990 – 2010 zmarło około 150 z nich.
– Przegrywamy walkę z czasem. Wymykają się nam wszyscy najważniejsi zbrodniarze. Niedługo zostaną już tylko płotki. Tej indolencji, tych błędów nigdy już nie da się naprawić. Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, jak kiedyś wytłumaczymy to przyszłym pokoleniom. Mordercy Polaków chodzili wśród nas, a państwo polskie nie zrobiło nic, żeby ich ukarać – podkreśla jeden z państwowych urzędników zajmujących się ściganiem komunistycznych prokuratorów.
W 1998 roku zmarł w Warszawie prokurator Stanisław Zarakowski, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, organizator najważniejszych procesów politycznych PRL. Niepodległa Polska miała więc dziewięć lat, by postawić go przed sądem. Jedyna kara, jaka go spotkała, to odebranie stopnia generalskiego. W tym samym roku zmarła Maria Gurowska, sędzina, która skazała na karę śmierci generała Augusta Emila Fieldorfa „Nila”.
Można tak wymieniać długo. Nieniepokojeni przez nikogo zmarli Mieczysław Widaj (105 wyroków śmierci), sędzia Ryszard Wiercioch (67 wyroków śmierci), sędzia Władysław Sieracki (57 wyroków śmierci), sędzia Zbigniew Furtak (ponad 50), prokurator Ireneusz Boliński (91 wniosków o karę śmierci).
?
– Jest pan rozczarowany Polską?
– Mam mieszane uczucia – odpowiada Jerzy Woźniak.
– Bo?
– Bo z jednej strony jestem bardzo szczęśliwy, że Polska odzyskała niepodległość. Spełniło się moje marzenie.
– A z drugiej?
– Moje pokolenie, pokolenie ludzi, którzy w latach 40. przegrali walkę o niepodległość, ma poważny żal do pokolenia naszych dzieci i wnuków. Trudno nam zrozumieć, dlaczego po tym, gdy oni wygrali swoją walkę o wolność, nie wymierzyli sprawiedliwości naszym mordercom.
– Może jako chrześcijanie powinniście wybaczyć swoim oprawcom?
– Aby można było komuś odpuścić grzechy, niezbędna jest skrucha. A oni nigdy jej nie okazali.
– Niedługo ostatni zbrodniarze umrą.
– Tak, a wraz z nimi informacje o miejscu pochówku tysięcy zamordowanych Polaków. Nie rozumiem, dlaczego nasze władze nigdy nie próbowały tych informacji od nich wyciągnąć. Do niedawna żyli nie tylko ludzie, którzy wydawali wyroki, ale także ci, którzy zakopywali ciała ofiar w tajnych mogiłach. Pamiętam jednego z chłopaków, z którym siedziałem w celi. Żołnierz WIN z Rzeszowa. Któregoś dnia powiedział: „Cholerny świat. Zabiją nas tu i pochowają w jakimś dole. A jak to by było fajnie spocząć na rzeszowskim cmentarzu. Tam, gdzie mama i tata, w moim ukochanym mieście”. Do dziś nie wiadomo, gdzie znajdują się jego prochy. A wystarczyło w latach 90. zmusić do mówienia kilku ubeków.
[srodtytul]Wzorujmy się na Żydach[/srodtytul]
Ostatnio na całym świecie głośno było o kilku procesach zbrodniarzy narodowosocjalistycznych. Na czele ze sprawą strażnika z Sobiboru Iwana Demjaniuka. Autorytety moralne podkreślały, że zbrodnie Trzeciej Rzeszy nie mogą ulegać przedawnieniu i sprawców należy ukarać, aby zadośćuczynić ich ofiarom.
Mówi Effraim Zuroff, znany „łowca nazistów”, szef Centrum Szymona Wiesenthala w Jerozolimie: – Mam dla Polaków radę: ścigajcie komunistów wszelkimi dostępnymi środkami. Każdy człowiek, który przelał niewinną krew w imieniu zbrodniczej ideologii, powinien być ukarany. Nieważne są jego wiek, pozycja społeczna ani ile czasu upłynęło od morderstwa. To kwestia elementarnej sprawiedliwości. To, czy reprezentowali ideologię brunatną czy czerwoną, nie ma znaczenia.
Środowiska żydowskie wykazują wielką determinację w ściganiu narodowosocjalistycznych zbrodniarzy. Gdyby ktoś w Izraelu, nieważne, czy na prawicy czy lewicy, podał w wątpliwość sens podejmowania takich działań, uznany by został za osobę niegodną podania ręki. Dlaczego w Polsce jest inaczej?
– Oczywiście, że powinniśmy wzorować się na Żydach, którzy podchodzą do tych spraw bardzo honorowo i pryncypialnie. O ile jednak w Izraelu ludzie, którzy zajmują się ściganiem zbrodniarzy, otaczani są powszechnym szacunkiem, o tyle w Polsce nazywają nas oszołomami, którzy urządzają jakieś polowania na czarownice – twierdzi Krzysztof Szwagrzyk.
Polscy „łowcy komunistów” wskazują na dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Przede wszystkim klimat intelektualny, który zapanował w Polsce na początku lat 90. Nowe elity uznały, że przeszłość należy oddzielić grubą kreską. Postulaty rozliczenia osób odpowiedzialnych za masowe mordy uznano za niebezpieczny radykalizm.
Kolejna sprawa to pobłażliwość sędziów wobec „kolegów” z lat 40. i 50. Trudno w to uwierzyć, ale sędziowie niepodległej Rzeczypospolitej często odczuwają solidarność zawodową z mordercami, którzy skazywali na śmierć polskich patriotów. W sumie przed sądem postawiono dziesięciu komunistycznych sędziów i prokuratorów. Skazano tylko jednego, Tadeusza Nizielskiego, ale i ten wyrok uchylono.
– Weźmy choćby proces Jerzego Milczanowskiego. Sędzia wprost powiedział wówczas, że sędziów nie wolno skazywać. Bo przecież jego też, za 20 czy 30 lat, ktoś może będzie chciał postawić w stan oskarżenia za wydane przez niego wyroki. W innym przypadku sędziowie używali rozmaitych kruczków prawnych, by ratować „kolegów” z lat 50. – mówi jeden z polskich urzędników zbierających dokumenty dotyczące mordów sądowych.
Szwagrzyk: – Zajmuję się tymi sprawami od wielu lat i nigdy nie spotkałem się z tym, żeby któryś z nich żałował swoich czynów. Żeby chciał przeprosić rodziny ofiar. Zamiast tego okazują arogancję i butę. Weźmy choćby proces Adama Humera i innych oficerów śledczych. Oni na korytarzach w straszliwy sposób wyzywali i szydzili ze swoich ofiar, biednych schorowanych kobiet. Traktowali je zupełnie jak wtedy. Jedyna różnica: teraz nie mogli bić.
?
– Kilka lat temu zgłosił się do mnie pierwszy kanał telewizji polskiej – opowiada Witalis Skorupka. – Rozmawialiśmy przez wiele godzin, przerwaliśmy wywiad, dopiero gdy skończyły im się kasety. W telewizji puszczono z tego tylko 20 minut o piątej rano. Gdy IPN poprosił o te nagrania, dostał odmowę, a dziennikarkę, która ze mną rozmawiała, wyrzucono z pracy.
– Dlaczego?
– O czym tu gadać, niech pan się rozejrzy po naszym kraju.
– Widzę, że jest pan rozgoryczony.
– Proszę pana, w 1989 roku ogarnęła mnie euforia. Niepodległa Polska! Spełniło się to, o co walczyłem i za co cierpiałem. Z każdym rokiem byłem jednak bardziej zdumiony.
– Czym?
– Amnezją historyczną. Tym, że mordercy chodzili wśród nas i nie obchodziło to nawet psa z kulawą nogą.
– Czego się pan spodziewał?
– Proszę pana, ja nie jestem krwiożerczy. Nie domagam się zemsty na tych siwych dziadkach. Ale tu chodzi o elementarną sprawiedliwość. Mordercy Polaków w wolnej Polsce nie tylko nie dostali wyroków, ale nawet nie zostali napiętnowani. Jaki my sygnał dajemy młodym pokoleniom? Wraz z ostatnimi katami umrą także ostatnie ofiary. Gdy nas zabraknie, to kto opowie o tamtych wydarzeniach? A przecież nikt nas dziś nie chce słuchać. Przed wojną, w II Rzeczypospolitej, to by było nie do pomyślenia.
– Dlaczego tak się dzieje?
– Wygląda na to, że tak naprawdę żyjemy w PRL-bis.