Pod komendą „Ognia”

Rozmowa z płk. Kazimierzem Paulo „Skałą”, dowódcą 5. kompanii w oddziałach Józefa Kurasia „Ognia”

Publikacja: 18.02.2012 00:01

Płk Kazimierz Paulo z członkami grup rekonstrukcji historycznych, październik 2011 r.

Płk Kazimierz Paulo z członkami grup rekonstrukcji historycznych, październik 2011 r.

Foto: Fotorzepa, Mariusz Solecki

Red

Pa­nie puł­kow­ni­ku, jak ako­wiec zo­stał ko­men­dan­tem po­ste­run­ku MO w Wę­glów­ce?



Tuż po ka­pi­tu­la­cji Nie­miec po­wró­ci­łem z ro­bót przy­mu­so­wych do kra­ju, do Tu­ra­szów­ki (oko­li­ce Kro­sna) i wkrót­ce tra­fi­łem do mi­li­cji. Z po­le­ce­nia po­wia­to­we­go ko­men­dan­ta MO w Kro­śnie ob­ją­łem funk­cję sze­fa po­ste­run­ku MO w Wę­glów­ce. Wspo­mnia­ny ko­men­dant był za­przy­się­żo­ny w bli­żej nie­zna­nej mi or­ga­ni­za­cji nie­pod­le­gło­ścio­wej. W ten spo­sób w cią­gu kil­ku dni po­wsta­ła pla­ców­ka in­for­ma­cyj­na dla an­ty­ko­mu­ni­stycz­ne­go pod­zie­mia na Rze­szowsz­czyź­nie, dla „Wo­ły­nia­ka" i in­nych.



Je­sie­nią '45 kie­row­nik tu­tej­szej ko­pal­ni, z któ­rym do­brze ży­li­śmy, zwró­cił się do mnie z dys­kret­ną proś­bą: „Mam u sie­bie go­ścia, ma­jo­ra sprzed woj­ny, lek­ko jesz­cze uty­ka­ją­ce­go z po­wo­du ra­ny. Trze­ba go za­wieźć na Pod­ha­le". Zgo­dzi­łem się. Wzią­łem po­wie­rzo­ne­go mi ofi­ce­ra (przed­sta­wił się ja­ko „Ma­rian"), któ­ry był na­tu­ral­nie po cy­wil­ne­mu, wy­ro­bi­łem mu le­we do­ku­men­ty – i w dro­gę. Wy­sia­dłem z po­cią­gu w La­sku – na sta­cyj­ce przed No­wym Tar­giem. Ma­jor znał ha­sło, wy­mie­nił je z jed­nym z ko­le­ja­rzy. Ko­le­jarz wy­pro­wa­dził nas ze sta­cji i prze­ka­zał „Ma­ria­na" dwóm mło­dym gó­ra­lom. Za­ła­do­wa­li go na dwu­kół­kę (uty­kał), a ja i moi chłop­cy szli­śmy za nią. Tak do­tar­li­śmy do Ochot­ni­cy. Przed  Ochot­ni­cą Gór­ną, w le­sie, przed ko­ścio­łem za­trzy­ma­li­śmy się. Je­den z łącz­ni­ków od­da­lił się i przy­szedł z dwo­ma żoł­nie­rza­mi. Przed­sta­wi­li się, że są od ma­jo­ra „Ognia". Za­pew­ni­li, że ma­jor za­raz przy­bę­dzie  – przez chwi­lę jest za­ję­ty. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach przy­szedł.



Ja­kie wra­że­nie zro­bił na pa­nu „król Pod­ha­la"?



Co za czło­wiek – mó­wię pa­nu! Po­tęż­na po­stu­ra, cha­ry­zma, bar­dzo in­te­li­gent­ny, wo­jow­ni­czy. Jak go po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem, to już wie­dzia­łem, że to jest praw­dzi­wy do­wód­ca. By­łem za­fa­scy­no­wa­ny sa­mym wi­do­kiem ma­jo­ra. Zda­wa­ło mi się, że on od­czy­tu­je mo­je my­śli.



To wte­dy przy­łą­czył się pan do ogniow­ców?



Nie. „Ma­rian" i „Ogień" pa­dli so­bie w ra­mio­na, a ja wró­ci­łem na Wę­glów­kę. Da­lej pil­no­wa­łem, że­by w ko­pal­ni ro­py naf­to­wej wszyst­ko by­ło w po­rząd­ku, że­by nie by­ło żad­ne­go sa­bo­ta­żu, wy­sy­ła­łem pa­tro­le i tak da­lej. Trwa­ło to do póź­nej je­sie­ni, a mo­że wcze­snej zi­my – do­kład­nie nie pa­mię­tam. W każ­dym ra­zie już śnieg le­żał, gdy w Kor­czy­nie ma­jor, wte­dy jesz­cze ka­pi­tan, Żu­bryd roz­bro­ił po­ste­ru­nek mi­li­cji.



Do­sta­łem wia­do­mość, że po wy­ko­na­niu ak­cji Żu­bryd ma­sze­ru­je w kie­run­ku Wę­glów­ki, więc wy­co­fa­łem się z po­ste­run­ku, bo nie mia­łem żad­nych in­struk­cji od prze­ło­żo­nych z by­łej AK, czy mam dać się roz­bro­ić, czy nie. Sku­tek był ta­ki, że wszyst­kie po­ste­run­ki w oko­li­cy zo­sta­ły roz­bro­jo­ne przez Żu­bry­da, a mój nie. I to do­szło do UB.



Wzy­wa mnie szef Po­wia­to­we­go Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa. Idę z my­ślą, że mo­że nic nie ma­ją jesz­cze. Py­ta: „Słu­chaj, jak ty to ro­bisz, że to­bie się uda­je wy­cho­dzić ca­ło z rąk Żu­bry­da?". Od­po­wia­dam: „Cał­kiem po pro­stu: pil­nu­je­my się i ucie­ka­my". Wy­glą­da­ło na to, że uwie­rzył. Jed­nak w koń­cu stycz­nia '46 do­sta­ję wia­do­mość, że mu­szę ucie­kać. Za­ła­do­wa­łem broń, przy­łą­czy­ło się do mnie  czterech rze­ko­mych mi­li­cjan­tów i po­je­cha­li­śmy do Kom­bor­ni, gdzie ukrył się mój przy­ja­ciel z kor­czyń­skie­go po­ste­run­ku, któ­ry mu­siał ucie­kać przed uję­ciem. Był on za­stęp­cą „Mści­cie­la" – do­wód­cy od­dzia­łu Na­ro­do­wych Sił Zbroj­nych. Tam się wstęp­nie za­trzy­ma­łem, jed­nak ca­ły czas na­ma­wia­łem mo­ich pod­ko­mend­nych, że­by­śmy je­cha­li na Pod­ha­le. Ale trzy­ma­ły nas strasz­ne śnie­gi sro­giej zi­my z 1945 na 1946 r. Do­tar­cie do „Ognia" nie by­ło więc ta­kie ła­twe.

Jak to się?panu udało?

„Mści­ciel" wy­bie­rał się gdzieś w Dę­bic­kie po apro­wi­za­cję, no i by upro­wa­dzić jed­ne­go z człon­ków PPR na za­kład­ni­ka. Za­pro­po­no­wał mi udział w wy­pa­dzie, więc po­je­cha­łem do Prze­cła­wia k. Dę­bi­cy. Ale nie po­do­ba­ła mi się ta ca­ła ak­cja, by­ła bar­dzo ma­ło prze­my­śla­na. Lu­dzie „Mści­cie­la" roz­bi­li PGR, ja na­to­miast ubez­pie­cza­łem te­ren (w po­bli­żu sta­cjo­no­wa­ły jed­nost­ki KBW i NKWD). Po kon­fi­ska­cie po­trzeb­nych pro­duk­tów oka­za­ło się, że nie za­sta­no pe­pe­row­ca, zgar­nię­to więc je­go żo­nę – nie­gdyś ko­chan­kę „Mści­cie­la". Por. „Mści­ciel" i je­go ko­bie­ta, oku­ta­ni w ko­żu­chy, za­sie­dli w za­re­kwi­ro­wa­nych sa­niach – ru­szy­li­śmy w dro­gę po­wrot­ną. Mło­dy by­łem wte­dy, ale ja­kaś in­tu­icja mi pod­po­wia­da­ła, że nie tak się ro­bi od­skok zi­mą w ob­cym te­re­nie. Prze­jeż­dża­li­śmy no­cą przez Dę­bi­cę nie­mal ku­li­giem, chłop­cy roz­śpie­wa­ni...

Przed ko­sza­ra­mi NKWD w Dę­bi­cy war­tow­nik stoi, a tu je­dzie ta­ka szaj­ka... So­wie­ci od ra­zu się zo­rient- owa­li. Za­raz za Dę­bi­cą „Mści­ciel" wstrzy­mu­je kon­wój. Ko­nie to­pią się w śnie­gu, nie ma jak kon­ty­nu­ować po­dró­ży. Za­trzy­ma­li­śmy się na po­pas. Wszyst­ko to nie po­do­ba­ło mi się. Mo­je uwa­gi w ro­dza­ju: „Czy to jest mą­dre, że­by­śmy te­raz po­pa­sa­li? Zo­sta­wić tę bran­kę, te ko­nie tu­taj i iść da­lej, wyjść z te­re­nu nie­do­god­ne­go dla par­ty­zan­tów" – zo­sta­ły zba­ga­te­li­zo­wa­ne. A re­sort już opa­no­wał oko­li­cę.

Le­d­wo co wy­do­sta­li­śmy się za wio­skę ja­kieś 2 km – ob­ła­wa.

Ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we za­czę­ły grać. By­ło nas ok. 40 lu­dzi. Mó­wię do swo­ich, a już za­czę­ło się zmierz­chać: „Tu­taj nie ma­my szans. Chodź­cie za mną". Po­szli­śmy nie do przo­du, jak za­mie­rzał „Mści­ciel", tyl­ko z po­wro­tem. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu przy­łą­czy­ło się do mnie rów­nież kil­ku je­go chłop­ców.

A Jó­zek Ko­złow­ski, sta­ry ako­wiec, le­gen­da akow­ska, po­szedł z „Mści­cie­lem" i z tą je­go bran­ką. Na­tu­ral­nie bar­dzo szyb­ko to się dla nich skoń­czy­ło. Na­to­miast ja z mo­imi za­ko­pa­li­śmy się w śnie­gu w szcze­rym po­lu, ko­rzy­sta­jąc z te­go, że zro­bi­ło się ciem­no, i tak prze­sie­dzie­li­śmy ci­cho ze dwie go­dzi­ny. Gdy wszyst­ko uci­chło, wy­szli­śmy, a by­ło nas dwu­na­stu, prze­gna­li­śmy pa­trol mi­li­cyj­ny i bez­piecz­nie prze­szli­śmy gó­ra­mi aż do Wę­glów­ki.

Osta­tecz­nie w koń­cu lu­te­go 1946 do­tar­łem z sied­mio­ma ko­le­ga­mi szczę­śli­wie na Pod­ha­le. Po­dróż tam to osob­ny te­mat i do­sko­na­ły ma­te­riał na hor­ror.

Jak pan zo­stał przy­ję­ty w ba­zie na Tur­ba­czu?

Z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Od cza­su wy­pra­wy z ma­jo­rem „Ma­ria­nem" śni­łem o tym, że do ni­ko­go nie po­ja­dę, tyl­ko do „Ognia". I tak się sta­ło.

Po kil­ku dniach zło­ży­łem przy­się­gę. Po przy­się­dze „Ogień" mnie „ochrzcił" – jak ma­wia­li gó­ra­le – na­dał mi pseu­do­nim „Ska­ła". I tak się za­czę­ło skal­ne ży­cie. Zo­sta­łem mia­no­wa­ny do­wód­cą jed­ne­go z trzech pod­od­dzia­łów ochro­ny szta­bu, pod­le­ga­ło mi kil­ku­na­stu lu­dzi. Za­da­nie mo­je po­le­ga­ło na li­kwi­do­wa­niu prze­stępstw po­spo­li­tych. Cho­dzi­li­śmy po ca­łym te­re­nie i wy­ła­py­wa­- li­śmy ban­dy­tów. Do­sta­wa­li ka­rę, prze­waż­nie 25 ki­jów na go­ły ty­łek, i na­kaz zwro­tu te­go, co ukra­dli.

Skut­ko­wa­ło?

Przeważnie. Nawet tak bywało, że jak się któryś dowiedział, że po niego idziemy – wylatywał nam naprze- ciw, klękał, zapewniając, że wie, o co chodzi, że wszystko odda, że bieda go do rabunku zmusiła, co na pewno było częścią prawdy. Majorowi podobało się, że daję sobie radę.

Jak zmie­ni­ło się pa­na ży­cie, gdy zo­stał pan do­wód­cą 5. kom­pa­nii?

W le­cie '46 zo­sta­łem mia­no­wa­ny do­wód­cą kom­pa­nii. „Ogień" miał już za du­ży od­dział ochro­ny szta­bu. Zwo­łał więc od­pra­wę i po­dzie­lił nas na mniej­sze pod­od­dzia­ły – kom­pa­nie. Mnie wy­słał w Li­ma­now­skie. Był to do­syć cięż­ki te­ren ze wzglę­du na to, że wła­dał nim osła­wio­ny Wa­łach ja­ko szef PUBP w Li­ma­no­wej. To by­ło strasz­ne ziół­ko. Po­świę­ci­łem dwa ty­go­dnie, że­by go zli­kwi­do­wać. Ale Wa­łach przez ten czas no­sa nie wy­sta­wił z urzę­du.

Gdzieś w koń­cu wrze­śnia 1946 wzię­li się za nas, szły ob­ła­wy za ob­ła­wą, a w Li­ma­now­skiem nie by­ło do­god­nych wa­run­ków par­ty­zanc­kich. Mu­sia­łem ca­ły czas co­fać się, bo bez prze­rwy na­pie­ra­li. W koń­cu na roz­kaz „Ognia" ewa­ku­owa­łem się na Ma­ków Pod­ha­lań­ski, gdzie na­wią­za­łem kon­takt z tam­tej­szym pod­zie­miem, a by­ło tam grup do li­cha cięż­kie­go i tro­chę, nie tyl­ko „Bły­ska­wi­cy", ale i in­nych, zwłasz­cza Na­ro­do­wych Sił Zbroj­nych. Mu­sia­łem ja­koś z ni­mi współ­pra­co­wać, bo choć mie­li­śmy wspól­ne ce­le, wy­strze­la­li­by­śmy się w te­re­nie.

W Ma­kow­skiem za­czę­li­śmy szyb­ko tra­cić grunt pod sto­pa­mi, zbyt du­że si­ły by­ły po dru­giej stro­nie. Na do­miar złe­go od­nio­słem ra­nę. Ra­na ule­gła za­ka­że­niu i gro­zi­ła mi am­pu­ta­cja no­gi. Le­czył mnie je­den z mni­chów z Kal­wa­rii Ze­brzy­dow­skiej, nie­ste­ty je­go ma­ści nic nie po­ma­ga­ły. Na­pi­sa­łem list z proś­bą o urlop zdro­wot­ny, po­sła­łem przez łącz­ni­ka do mjr. „Ognia". A ko­la­no mia­łem jak ba­niak, żad­ne spodnie nie wcho­dzi­ły. Do­sta­łem zgo­dę – ze swo­im sa­ni­ta­riu­szem „Kie­pu­rą" i dwo­ma jesz­cze pod­ko­mend­ny­mi po­je­cha­łem po­cią­giem do Kro­sna, do­ce­lo­wo zaś na Wę­glów­kę. W Kra­snej, są­sied­niej wsi, mia­łem bo­wiem wspa­nia­le urzą­dzo­ny szpi­ta­lik, ukry­ty w szo­pie, pod sto­giem sia­na. By­łem zdru­zgo­ta­ny, go­to­wy na pal­nię­cie so­bie w łeb, pla­no­wa­łem po­że­gna­nie. Tym­cza­sem go­spo­dy­ni, Dę­bi­cza­ko­wa, roz­wią­za­ła opa­tru­nek, przyj­rza­ła się mo­jej no­dze, mó­wiąc: „O, da­my so­bie ra­dę". Sta­ro­świec­kim spo­so­bem – chleb ra­zo­wy w ustach meł­ła, ugnia­ta­ła go z pa­ję­czy­ną – w  cią­gu dwóch ty­go­dni przy­wró­ci­ła mnie na ty­le do zdro­wia, że mo­głem już o wła­snych si­łach kuś­ty­kać.

Ujaw­nił się pan 6 kwiet­nia 1947 ro­ku.

Za­raz po śmier­ci ma­jo­ra [21 II 1947] skon­tak­to­wa­łem się z „Po­wi­chrem" w spra­wie kon­ty­nu­acji wal­ki. Po­wie­dział mi: „Chło­pie, nie ma­my szans". Cho­ciaż był za­stęp­cą „Ognia", nie miał cech przy­wód­czych. No i wró­ci­łem na Wę­glów­kę, by się ujaw­nić, ale nie tu, bo ist­nia­ło ry­zy­ko, że do­sta­nie mnie Wa­łach. Uda­łem się do Kro­sna. A po­ra­dził mi je­den me­ce­nas, jak prze­pro­wa­dzić wszyst­ko: „Słu­chaj, ist­nie­je jed­na szan­sa, je­śli z niej nie sko­rzy­stasz – za­strze­lą cię na scho­dach. Weź kil­ku świad­ków z PPR i stań z ni­mi przed ko­mi­sją". Zro­bi­łem tak. Wśród świad­ków był na­wet se­kre­tarz PPR­. Po­wie­dzie­li war­tow­ni­ko­wi, że przy­pro­wa­dzi­li par­ty­zan­ta do ujaw­nie­nia. We­szli­śmy. Nie by­ło do­rad­cy NKWD (jadł w re­stau­ra­cji), po­ło­ży­łem broń na sto­le. Spi­su­ją an­kie­ty, wpa­da So­wiet, en­ka­wu­dzi­sta, i bez ostrze­że­nia od­da­je strzał w mo­im kie­run­ku. Pu­dłu­je. Ubow­cy ode­bra­li mu pi­sto­let, szep­nę­li coś na ubo­czu, wi­docz­nie uświa­do­mi­li mu, że to za gło­śna spra­wa, że­by ją tak za­ła­twiać. Wy­sze­dłem. Ale spo­ko­ju już nie za­zna­łem. In­wi­gi­lo­wa­li mnie co dru­gi dzień.

Dla­cze­go zde­cy­do­wał się pan wal­czyć z ko­mu­ni­sta­mi?

Dla­cze­go? By­łem wy­cho­wa­ny w ta­kim du­chu przed woj­ną w har­cer­stwie. Oj­ciec i dzia­dek by­li le­gio­ni­sta­mi. Śpie­wa­ło się w do­mu pie­śni strze­lec­kie, że krew się w czło­wie­ku go­to­wa­ła – no i jak moż­na by­ło nie wal­czyć, no jak? Ta­kie po­ko­le­nie. Na­le­ża­łem do te­go stra­co­ne­go po­ko­le­nia. Prze­cież mo­ją ro­dzi­nę wy­wieź­li na Sy­bir.

A prze­cież nie mu­sia­łem iść do ce­li śmier­ci. Ube­cy obie­cy­wa­li grusz­ki na wierz­bie. Po roz­bi­ciu „Wia­ru­sów" ist­nia­ła prze­cież jesz­cze Żan­dar­me­ria z ks. Gur­ga­czem, chcie­li ko­niecz­nie mnie zwer­bo­wać do roz­bi­cia jej, kon­kret­nie Świa­tło. Spe­cjal­nie przy­jeż­dżał do Kro­sna, że­by mnie skap­to­wać.

Przy­ci­snę­li mnie przed sa­mym aresz­to­wa­niem w 1950. We­zwa­li mnie do Kro­sna, gdzie urzę­do­wał pro­ku­ra­tor, by­li Wa­łach i Świa­tło, przed­sta­wi­li się i ko­mu­ni­ku­ją mi: „To jest two­ja ostat­nia szan­sa. Je­że­li zde­cy­du­jesz się na współ­pra­cę, je­steś wol­ny. Bę­dziesz miał ży­cie jak w Ma­dry­cie". Bro­ni­łem się, jak umia­łem: „Pa­no­wie, ja je­stem cho­ry, nie dam ra­dy, daj­cie mi spo­kój. A dru­ga spra­wa – gó­ra­le i tak mi nie uwie­rzą". W od­po­wie­dzi usły­sza­łem: „Stwo­rzy­my ta­ką le­gen­dę, że ci uwie­rzą". Py­tam: „Ja­kim spo­so­bem?". Wszyst­ko mie­li od A do Z prze­my­śla­ne: „Da­my ci dwóch lu­dzi, po­je­dziesz do Ochot­ni­cy Gór­nej pod ko­ściół – rąb­niesz ich na oczach wszyst­kich". „Jak to tak?" – zdu­mia­łem się. „Stać nas na to" – usły­sza­łem w od­po­wie­dzi. Trud­no mi so­bie wy­obra­zić, do cze­go oni by­li zdol­ni.

Pew­nie nie żar­to­wa­li...

Tak, tak. Trzech par­ty­zan­tów ko­mu­ni­ści po­wie­si­li w Dę­bi­cy w dzień tar­go­wy, na ryn­ku. Je­den z nich miał za­gip­so­wa­ne usta.

Prze­cież tak ro­bi­li Niem­cy!

Tak. A mój ko­le­ga Jó­zek Ko­złow­ski przed śmier­cią przez po­wie­sze­nie po­wie­dział do księ­dza: „Dzię­ku­ję Ci, Pa­nie Bo­że, za tę ła­skę".

Więk­szość lu­dzi nie wy­trzy­mu­je tor­tur. Jak pan je wy­trzy­mał?

Śledz­twa by­ły sro­gie, a naj­mą­drzej tor­tu­ro­wa­li Ro­sja­nie – NKWD. Wy­star­czył im iskrow­nik z ja­kie­goś czoł­gu czy ja­kie­goś in­ne­go wy­so­ko­pręż­ne­go sil­ni­ka. Przy­wią­zy­wa­li al­bo wkła­da­li czło­wie­ka w dy­by, do jed­nej rę­ki dru­cik, do dru­giej – i krę­ci­li korb­ką. Do dziś dreszcz prze­bie­ga po ple­cach. Jak ja to wy­trzy­ma­łem? Po­cząt­ko­wo zda­wa­ło się, że czło­wiek nie wy­trzy­ma, ale trze­ba by­ło i już. Prze­cho­dzi­łem to nie tyl­ko ja. Gdy­bym był sam, mo­że bym nie wy­trzy­mał.

A sa­dza­li pa­na na stoł­ku od­wró­co­nym do gó­ry no­ga­mi?

Nie, ale ro­bi­li mi tzw. ko­ły­skę: wią­za­li no­gi bli­sko sie­bie, rę­ce bli­sko sie­bie na sto­pach, a póź­niej wie­sza­li na drąż­ku, opie­ra­jąc je­go koń­ce o dwa krze­sła – jak szyn­kę w wę­-

dzar­ni.

Jak­bym wi­dział ge­sta­po w ak­cji...

Tak, po­bie­ra­li od nich na­uki.

No ale to prze­cież Po­la­cy pa­nu ro­bi­li.

Prze­waż­nie Ru­scy, ale Po­la­cy też.

A czy spo­tkał pan ludz­kie­go ube­ka?

Nie. Nie chcę na ich te­mat w ogó­le mó­wić. Jak wpro­wa­dzi­li stan wo­jen­ny, pod­pa­li­li dom mo­jej pierw­szej zmar­łej żo­ny.

We­dług pa­na da się wy­ba­czyć ubow­com to, co uczy­ni­li swo­im ro­da­kom? Jak pan to czu­je dzi­siaj?

Nie je­stem god­ny, że­by wy­ba­czać. Niech im Pan Bóg wy­ba­czy. Za­słu­ży­li, na co mie­li, i ko­niec.

Spę­dził pan trzy mie­sią­ce i trzy dni w ce­li śmier­ci w rze­szow­skim zam­ku Lu­bo­mir­skich – co prze­ży­wa ka­eso­wiec? Co ro­bi, by nie osza­leć?

W ce­li śmier­ci oprócz par­ty­zan­tów prze­waż­nie by­li star­si lu­dzie, ska­za­ni za ko­la­bo­ra­cję z Niem­ca­mi, za wy­da­wa­nie Ży­dów i tak da­lej. By­li w więk­szo­ści zdzi­wa­cza­li, do­sta­wa­li po­mie­sza­nia zmy­słów. Nie dzi­wię się, gdy mu­sie­li prze­sie­dzieć tak kil­ka mie­się­cy. Ro­bi­łem wszyst­ko, by nie osza­leć, naj­czę­ściej ma­rzy­łem. Wy­my­śla­łem naj­roz­ma­it­sze hi­sto­rie, wy­obra­ża­łem so­bie, co mnie cze­ka w przy­szło­ści, dzię­ki te­mu nie zwra­ca­łem uwa­gi na to, co jest na­praw­dę. Nie wie­rzy­łem w to, że mam umie­rać.

Wdzięcz­ny jest pan Bie­ru­to­wi za sko­rzy­sta­nie z pra­wa ła­ski?

Nie je­stem pew­ny, że to Bie­rut sko­rzy­stał z pra­wa ła­ski. W 1950 Re­jo­no­wy Sąd Woj­sko­wy w Rze­szo­wie ska­zał mnie na ka­rę śmier­ci, na sku­tek amne­stii z 1947 za­mie­nio­ną na 15 lat wię­zie­nia. Wy­wie­zio­no mnie do Wro­nek. Był rok 1951. Po­zna­łem tam Sta­sia Skal­skie­go. Sie­dział w są­sied­niej ce­li, spo­ty­ka­li­śmy się na spa­ce­rze. Mó­wił do mnie w żar­tach: „Ty ogniow­cu za­sra­ny".

Po sześciu ty­go­dniach przy­cho­dzą po mnie: „Wy­chodź z ce­li!". We­pcha­li mnie do po­cią­gu, przy­ku­li do ław­ki. Czte­rech kon­wo­jen­tów. Przy­wieź­li mnie znów do Rze­szo­wa, tu usły­sza­łem wy­rok: ka­ra śmier­ci. Uza­sad­nie­nie pro­ku­ra­to­ra by­ło ta­kie: „Ujaw­nił się po to, że­by się głę­biej za­kon­spi­ro­wać".

To mo­je ujaw­nie­nie się, świa­dec­two ro­bot­ni­ków by­ły wła­dzy nie na rę­kę. Ci wła­śnie ro­bot­ni­cy na­pi­sa­li pe­ty­cję do Bie­ru­ta, pod­pi­sa­li ją wszyscy, na­wet se­kre­ta­rze par­tii, ca­ła za­ło­ga ko­pal­ni w Wę­glów­ce. W cią­gu dwóch ty­go­dni przy­szła od­po­wiedź z kan­ce­la­rii pre­zy­den­ta, że spra­wa jest w to­ku. Od­po­wiedź z ak­tem uła­ska­wie­nia ni­gdy nie na­de­szła, ale sta­ło się coś in­ne­go: w War­sza­wie od­by­ła się nad­zwy­czaj­na re­wi­zja mo­je­go pro­ce­su – za­mie­nio­no mi jesz­cze raz ka­rę śmier­ci na 15 lat wię­zie­nia. Wnio­sek z te­go, że za­wdzię­czam ży­cie gór­ni­kom. Do dzi­siaj dzię­ku­ję im na każ­dej Bar­bór­ce.

Był pan tor­tu­ro­wa­ny, re­pre­sjo­no­wa­ny. Do­brze pan zro­bił, po­dej­mu­jąc wal­kę zbroj­ną z pol­ski­mi pa­choł­ka­mi Sta­li­na?

Dzi­siaj je­stem strzę­pem czło­wie­ka, już nie je­stem żoł­nie­rzem wy­klę­tym. Je­stem sta­rusz­kiem i tak się czu­ję. Ale gdy­by dzi­siaj za­ist­nia­ła ta­ka sy­tu­acja, że mo­ja oj­czy­zna  po­trze­bu­je wspar­cia, to na ko­la­nach – po­szedł­bym na ko­la­nach. Mi­mo wszyst­ko, mi­mo róż­nych prze­żyć. Nie ma dla mnie gor­szej spra­wy jak znie­wo­le­nie oj­czy­zny. Są lu­dzie, któ­rzy py­ta­ją: „Co da­ło po­wsta­nie war­szaw­skie, co da­ły wa­sze dzia­ła­nia?". Da­ły. Ho­nor oj­czy­zny te­go wy­ma­gał. Tak by­li­śmy wy­cho­wa­ni.

Pa­nie puł­kow­ni­ku, jak ako­wiec zo­stał ko­men­dan­tem po­ste­run­ku MO w Wę­glów­ce?

Tuż po ka­pi­tu­la­cji Nie­miec po­wró­ci­łem z ro­bót przy­mu­so­wych do kra­ju, do Tu­ra­szów­ki (oko­li­ce Kro­sna) i wkrót­ce tra­fi­łem do mi­li­cji. Z po­le­ce­nia po­wia­to­we­go ko­men­dan­ta MO w Kro­śnie ob­ją­łem funk­cję sze­fa po­ste­run­ku MO w Wę­glów­ce. Wspo­mnia­ny ko­men­dant był za­przy­się­żo­ny w bli­żej nie­zna­nej mi or­ga­ni­za­cji nie­pod­le­gło­ścio­wej. W ten spo­sób w cią­gu kil­ku dni po­wsta­ła pla­ców­ka in­for­ma­cyj­na dla an­ty­ko­mu­ni­stycz­ne­go pod­zie­mia na Rze­szowsz­czyź­nie, dla „Wo­ły­nia­ka" i in­nych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy