Jak pan został przyjęty w bazie na Turbaczu?
Z otwartymi ramionami. Od czasu wyprawy z majorem „Marianem" śniłem o tym, że do nikogo nie pojadę, tylko do „Ognia". I tak się stało.
Po kilku dniach złożyłem przysięgę. Po przysiędze „Ogień" mnie „ochrzcił" – jak mawiali górale – nadał mi pseudonim „Skała". I tak się zaczęło skalne życie. Zostałem mianowany dowódcą jednego z trzech pododdziałów ochrony sztabu, podlegało mi kilkunastu ludzi. Zadanie moje polegało na likwidowaniu przestępstw pospolitych. Chodziliśmy po całym terenie i wyłapywa- liśmy bandytów. Dostawali karę, przeważnie 25 kijów na goły tyłek, i nakaz zwrotu tego, co ukradli.
Skutkowało?
Przeważnie. Nawet tak bywało, że jak się któryś dowiedział, że po niego idziemy – wylatywał nam naprze- ciw, klękał, zapewniając, że wie, o co chodzi, że wszystko odda, że bieda go do rabunku zmusiła, co na pewno było częścią prawdy. Majorowi podobało się, że daję sobie radę.
Jak zmieniło się pana życie, gdy został pan dowódcą 5. kompanii?
W lecie '46 zostałem mianowany dowódcą kompanii. „Ogień" miał już za duży oddział ochrony sztabu. Zwołał więc odprawę i podzielił nas na mniejsze pododdziały – kompanie. Mnie wysłał w Limanowskie. Był to dosyć ciężki teren ze względu na to, że władał nim osławiony Wałach jako szef PUBP w Limanowej. To było straszne ziółko. Poświęciłem dwa tygodnie, żeby go zlikwidować. Ale Wałach przez ten czas nosa nie wystawił z urzędu.
Gdzieś w końcu września 1946 wzięli się za nas, szły obławy za obławą, a w Limanowskiem nie było dogodnych warunków partyzanckich. Musiałem cały czas cofać się, bo bez przerwy napierali. W końcu na rozkaz „Ognia" ewakuowałem się na Maków Podhalański, gdzie nawiązałem kontakt z tamtejszym podziemiem, a było tam grup do licha ciężkiego i trochę, nie tylko „Błyskawicy", ale i innych, zwłaszcza Narodowych Sił Zbrojnych. Musiałem jakoś z nimi współpracować, bo choć mieliśmy wspólne cele, wystrzelalibyśmy się w terenie.
W Makowskiem zaczęliśmy szybko tracić grunt pod stopami, zbyt duże siły były po drugiej stronie. Na domiar złego odniosłem ranę. Rana uległa zakażeniu i groziła mi amputacja nogi. Leczył mnie jeden z mnichów z Kalwarii Zebrzydowskiej, niestety jego maści nic nie pomagały. Napisałem list z prośbą o urlop zdrowotny, posłałem przez łącznika do mjr. „Ognia". A kolano miałem jak baniak, żadne spodnie nie wchodziły. Dostałem zgodę – ze swoim sanitariuszem „Kiepurą" i dwoma jeszcze podkomendnymi pojechałem pociągiem do Krosna, docelowo zaś na Węglówkę. W Krasnej, sąsiedniej wsi, miałem bowiem wspaniale urządzony szpitalik, ukryty w szopie, pod stogiem siana. Byłem zdruzgotany, gotowy na palnięcie sobie w łeb, planowałem pożegnanie. Tymczasem gospodyni, Dębiczakowa, rozwiązała opatrunek, przyjrzała się mojej nodze, mówiąc: „O, damy sobie radę". Staroświeckim sposobem – chleb razowy w ustach mełła, ugniatała go z pajęczyną – w ciągu dwóch tygodni przywróciła mnie na tyle do zdrowia, że mogłem już o własnych siłach kuśtykać.
Ujawnił się pan 6 kwietnia 1947 roku.
Zaraz po śmierci majora [21 II 1947] skontaktowałem się z „Powichrem" w sprawie kontynuacji walki. Powiedział mi: „Chłopie, nie mamy szans". Chociaż był zastępcą „Ognia", nie miał cech przywódczych. No i wróciłem na Węglówkę, by się ujawnić, ale nie tu, bo istniało ryzyko, że dostanie mnie Wałach. Udałem się do Krosna. A poradził mi jeden mecenas, jak przeprowadzić wszystko: „Słuchaj, istnieje jedna szansa, jeśli z niej nie skorzystasz – zastrzelą cię na schodach. Weź kilku świadków z PPR i stań z nimi przed komisją". Zrobiłem tak. Wśród świadków był nawet sekretarz PPR. Powiedzieli wartownikowi, że przyprowadzili partyzanta do ujawnienia. Weszliśmy. Nie było doradcy NKWD (jadł w restauracji), położyłem broń na stole. Spisują ankiety, wpada Sowiet, enkawudzista, i bez ostrzeżenia oddaje strzał w moim kierunku. Pudłuje. Ubowcy odebrali mu pistolet, szepnęli coś na uboczu, widocznie uświadomili mu, że to za głośna sprawa, żeby ją tak załatwiać. Wyszedłem. Ale spokoju już nie zaznałem. Inwigilowali mnie co drugi dzień.
Dlaczego zdecydował się pan walczyć z komunistami?
Dlaczego? Byłem wychowany w takim duchu przed wojną w harcerstwie. Ojciec i dziadek byli legionistami. Śpiewało się w domu pieśni strzeleckie, że krew się w człowieku gotowała – no i jak można było nie walczyć, no jak? Takie pokolenie. Należałem do tego straconego pokolenia. Przecież moją rodzinę wywieźli na Sybir.
A przecież nie musiałem iść do celi śmierci. Ubecy obiecywali gruszki na wierzbie. Po rozbiciu „Wiarusów" istniała przecież jeszcze Żandarmeria z ks. Gurgaczem, chcieli koniecznie mnie zwerbować do rozbicia jej, konkretnie Światło. Specjalnie przyjeżdżał do Krosna, żeby mnie skaptować.
Przycisnęli mnie przed samym aresztowaniem w 1950. Wezwali mnie do Krosna, gdzie urzędował prokurator, byli Wałach i Światło, przedstawili się i komunikują mi: „To jest twoja ostatnia szansa. Jeżeli zdecydujesz się na współpracę, jesteś wolny. Będziesz miał życie jak w Madrycie". Broniłem się, jak umiałem: „Panowie, ja jestem chory, nie dam rady, dajcie mi spokój. A druga sprawa – górale i tak mi nie uwierzą". W odpowiedzi usłyszałem: „Stworzymy taką legendę, że ci uwierzą". Pytam: „Jakim sposobem?". Wszystko mieli od A do Z przemyślane: „Damy ci dwóch ludzi, pojedziesz do Ochotnicy Górnej pod kościół – rąbniesz ich na oczach wszystkich". „Jak to tak?" – zdumiałem się. „Stać nas na to" – usłyszałem w odpowiedzi. Trudno mi sobie wyobrazić, do czego oni byli zdolni.
Pewnie nie żartowali...
Tak, tak. Trzech partyzantów komuniści powiesili w Dębicy w dzień targowy, na rynku. Jeden z nich miał zagipsowane usta.
Przecież tak robili Niemcy!
Tak. A mój kolega Józek Kozłowski przed śmiercią przez powieszenie powiedział do księdza: „Dziękuję Ci, Panie Boże, za tę łaskę".
Większość ludzi nie wytrzymuje tortur. Jak pan je wytrzymał?
Śledztwa były srogie, a najmądrzej torturowali Rosjanie – NKWD. Wystarczył im iskrownik z jakiegoś czołgu czy jakiegoś innego wysokoprężnego silnika. Przywiązywali albo wkładali człowieka w dyby, do jednej ręki drucik, do drugiej – i kręcili korbką. Do dziś dreszcz przebiega po plecach. Jak ja to wytrzymałem? Początkowo zdawało się, że człowiek nie wytrzyma, ale trzeba było i już. Przechodziłem to nie tylko ja. Gdybym był sam, może bym nie wytrzymał.
A sadzali pana na stołku odwróconym do góry nogami?
Nie, ale robili mi tzw. kołyskę: wiązali nogi blisko siebie, ręce blisko siebie na stopach, a później wieszali na drążku, opierając jego końce o dwa krzesła – jak szynkę w wę-
dzarni.
Jakbym widział gestapo w akcji...
Tak, pobierali od nich nauki.
No ale to przecież Polacy panu robili.
Przeważnie Ruscy, ale Polacy też.
A czy spotkał pan ludzkiego ubeka?
Nie. Nie chcę na ich temat w ogóle mówić. Jak wprowadzili stan wojenny, podpalili dom mojej pierwszej zmarłej żony.
Według pana da się wybaczyć ubowcom to, co uczynili swoim rodakom? Jak pan to czuje dzisiaj?
Nie jestem godny, żeby wybaczać. Niech im Pan Bóg wybaczy. Zasłużyli, na co mieli, i koniec.
Spędził pan trzy miesiące i trzy dni w celi śmierci w rzeszowskim zamku Lubomirskich – co przeżywa kaesowiec? Co robi, by nie oszaleć?
W celi śmierci oprócz partyzantów przeważnie byli starsi ludzie, skazani za kolaborację z Niemcami, za wydawanie Żydów i tak dalej. Byli w większości zdziwaczali, dostawali pomieszania zmysłów. Nie dziwię się, gdy musieli przesiedzieć tak kilka miesięcy. Robiłem wszystko, by nie oszaleć, najczęściej marzyłem. Wymyślałem najrozmaitsze historie, wyobrażałem sobie, co mnie czeka w przyszłości, dzięki temu nie zwracałem uwagi na to, co jest naprawdę. Nie wierzyłem w to, że mam umierać.
Wdzięczny jest pan Bierutowi za skorzystanie z prawa łaski?
Nie jestem pewny, że to Bierut skorzystał z prawa łaski. W 1950 Rejonowy Sąd Wojskowy w Rzeszowie skazał mnie na karę śmierci, na skutek amnestii z 1947 zamienioną na 15 lat więzienia. Wywieziono mnie do Wronek. Był rok 1951. Poznałem tam Stasia Skalskiego. Siedział w sąsiedniej celi, spotykaliśmy się na spacerze. Mówił do mnie w żartach: „Ty ogniowcu zasrany".
Po sześciu tygodniach przychodzą po mnie: „Wychodź z celi!". Wepchali mnie do pociągu, przykuli do ławki. Czterech konwojentów. Przywieźli mnie znów do Rzeszowa, tu usłyszałem wyrok: kara śmierci. Uzasadnienie prokuratora było takie: „Ujawnił się po to, żeby się głębiej zakonspirować".
To moje ujawnienie się, świadectwo robotników były władzy nie na rękę. Ci właśnie robotnicy napisali petycję do Bieruta, podpisali ją wszyscy, nawet sekretarze partii, cała załoga kopalni w Węglówce. W ciągu dwóch tygodni przyszła odpowiedź z kancelarii prezydenta, że sprawa jest w toku. Odpowiedź z aktem ułaskawienia nigdy nie nadeszła, ale stało się coś innego: w Warszawie odbyła się nadzwyczajna rewizja mojego procesu – zamieniono mi jeszcze raz karę śmierci na 15 lat więzienia. Wniosek z tego, że zawdzięczam życie górnikom. Do dzisiaj dziękuję im na każdej Barbórce.
Był pan torturowany, represjonowany. Dobrze pan zrobił, podejmując walkę zbrojną z polskimi pachołkami Stalina?
Dzisiaj jestem strzępem człowieka, już nie jestem żołnierzem wyklętym. Jestem staruszkiem i tak się czuję. Ale gdyby dzisiaj zaistniała taka sytuacja, że moja ojczyzna potrzebuje wsparcia, to na kolanach – poszedłbym na kolanach. Mimo wszystko, mimo różnych przeżyć. Nie ma dla mnie gorszej sprawy jak zniewolenie ojczyzny. Są ludzie, którzy pytają: „Co dało powstanie warszawskie, co dały wasze działania?". Dały. Honor ojczyzny tego wymagał. Tak byliśmy wychowani.