Kochany Bracie!

Gdy dowiedział się od matki o swoim pochodzeniu, nikomu nie zdradził, że jest Żydem. Napisał tylko list do papieża. Fragmenty biografii księdza Romualda Wekslera- Waszkinela

Aktualizacja: 23.02.2013 14:02 Publikacja: 23.02.2013 00:01

Kochany Bracie!

Foto: Forum

Pierwszy zapamiętany obraz – jakby we śnie, ale bardzo wyraźny: duże pomieszczenie, przy oknie matka, pochylona nad wiadrem, tłucze parujące ziemniaki dla kur i świń. Stoję, trzymając się kurczowo jej spódnicy; nogami dotykam miski, w której moczą się we wrzątku uprzędzione z wełny nici. „Musiu, na rączki, na rączki...". „Zaraz, Romciu, już mamusia weźmie na rączki, już...". Niestety, zanim znalazłem się na jej rękach, potknąłem się i wpadłem do miski z wrzątkiem, przeraźliwy krzyk, piekący ból... i na tym wspomnienie się urywa... Według mojej matki zapamiętane przeze mnie wydarzenie miało miejsce w dniu, gdy zacząłem chodzić, miałem rok i dwa miesiące. Jak potem, po latach, opisywałem mamie topografię tego pokoju, to była przerażona. „Ty pamiętasz, ty pamiętasz", mówiła. Pamiętam. Widzę parę z balii unoszącą się w pokoju, mama tłucze te kartofle... Pamiętam wszystko do momentu, kiedy ona mnie niesie do łóżka, kładzie i wspomnienie się urywa.

Zobacz galerię zdjęć


Mogło być tak, jak to opisał. Ta scena, gdy wpada do balii z nićmi, najprawdopodobniej wydarzyła się w kolejnym domu Waszkinelów – w Cerkliszkach. Cerkliszki to pierwsza wieś za Święcianami, gdy jedzie się w stronę Wilna. Tam przenieśli się z Wejszyszek, gdy już weszli Rosjanie. Mieszkali w dawnym majątku państwa Haleckich, Sowieci zrobili z niego kołchoz, w którym Piotr pracował jako traktorzysta.



I to wszystko, więcej z tamtego czasu nikt żywy nie pamięta.



Pierwszym powojennym transportem w 1945 roku wrócili do Polski. Całe Stare Święciany wywieziono do Lidzbarka Warmińskiego, ale Waszkinelowie, chyba po to, żeby zgubić sąsiadów, zatrzymali się pod Białymstokiem i przez rok mieszkali w Łosińcu z rodziną Emilii. Stamtąd pojechali do Pasłęka, tam Piotr poszedł do pracy, a Romek do podstawówki, potem do szkoły średniej. Z Pasłęka wyjechał do seminarium do Olsztyna.



Matka i ojciec sami nie mówili o Święcianach, gdy on pytał, unikali odpowiedzi. Bali się.



Dlaczego? Można tylko się domyślać.



To był czas chaosu, nędzy, bezprawia, agresji, a przede wszystkim czas wszechobecnego strachu. Bezpieka i NKWD wyciągały z domu byłych AK-owców, torturowano ich i zabijano, tysiące ludzi aresztowano i wywożono w głąb ZSRR. Po lasach i wsiach całego kraju grasowały grupy pospolitych bandytów. Ofiarami powojennego bestialstwa padali wszyscy: Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Niemcy, Mazurzy, również Żydzi, którzy przeżyli Zagładę.



Wielu Polaków traktowało Żydów jako awangardę władzy komunistycznej. Żywy w Polsce od czasów przedwojennych mit wszechpotęgi żydokomuny nie tylko przetrwał, ale wręcz utrwalił się po wojnie. Nie miało znaczenia, że komunizm w Polsce wprowadzali głównie oddelegowani tu Rosjanie i Polacy. Ludzie zwracali uwagę na Żydów zajmujących wysokie stanowiska w armii, nowej administracji, służbach bezpieczeństwa i tworzyli proste równanie Żyd = komunista = wróg. Antysemityzm stawał się częścią składową antykomunizmu, podstawy patriotycznej i akceptowanej przez większość Polaków.



Do mitu Żyda komunisty dochodził mit Żyda wampira mordującego katolickie dzieci, aby wytoczyć z nich krew na macę. Jak zauważa Marcin Zaremba, wszystkie powojenne pogromy antyżydowskie w Polsce miały u podstaw zemstę za rzekome mordy rytualne dokonane przez Żydów.



Rozpowszechnione było wśród Polaków przekonanie, że Żydzi, którzy przeżyli wojnę, z pewnością są bogaci, a Polacy, którzy ich ukrywali, skorzystali na tym finansowo. Być może Waszkinelowie obawiali się, że jeśli w sąsiedztwie rozniesie się plotka, że mają w domu żydowskie dziecko, staną się łakomym kąskiem dla prześladowców, donosicieli i bandytów. Może bali się, że odnajdzie się dalsza rodzina chłopca i będą zmuszeni oddać dziecko (...). Najpewniej bali się po prostu o życie syna.

Niejednoznaczna była także postawa Kościoła – Waszkinelów, ludzi głęboko religijnych, to również musiało dezorientować. Biskupi zalecali Polakom tolerancję wobec Żydów, ale żaden – z wyjątkiem biskupa częstochowskiego Teodora Kubiny – nie potępił na przykład otwarcie pogromu kieleckiego. Nie było również wyraźnego głosu Kościoła piętnującego wiarę w mordy rytualne dokonywane przez Żydów. Kilku hierarchów, w tym prymas Polski arcybiskup August Hlond i biskup lubelski Stefan Wyszyński, sugerowało, że Żydzi sami są winni wrogości, którą budzą, bo stanęli po stronie komunistów.

Waszkinelowie nie mieli więc najmniejszego powodu, aby chwalić się komukolwiek, że uratowali żydowskie dziecko. Samego Romka też lepiej było nie informować, bo przecież nie wiadomo było, jak zareaguje. Nic mu nie mówili.

Do 23 lutego 1978 roku.

* * *

– To był wieczór, siedzieliśmy w domu przy kolacji. Zaczęliśmy rozmawiać o Święcianach i w pewnym momencie spytałem mamę o Żydów. „Mamo, znałaś Żydów w Święcianach?". Spojrzała na mnie, zamilkła, wziąłem jej dłonie w swoje ręce, ucałowałem i poprosiłem, żeby mi wyjawiła prawdę. „Miałeś wspaniałych rodziców, bardzo cię kochali, byli Żydami, zostali zamordowani, ja cię tylko ratowałam". Już wtedy to ja się takiej odpowiedzi spodziewałem, ale kiedy to usłyszałem, zawirowało mi w głowie. Mama też się strasznie zdenerwowała. Mówiła tylko: „Twoja matka... twoja matka... miałeś mądrą matkę, ja się strasznie bałam, bałam się! W getcie mówiłam twojej mamie, że my nie mamy mieszkania, ale ona tylko powtarzała: »Pani jest chrześcijanką. Pani wierzy w Jezusa, przecież On był Żydem. Niech więc pani ratuje to żydowskie niemowlę w imię tego Żyda, w którego pani wierzy. Zobaczy pani, jak ten chłopiec wyrośnie, zostanie księdzem, będzie nauczał ludzi«".

Myślałem, że mi uszy wylezą z głowy, jak usłyszałem to: „Niech pani ratuje to żydowskie niemowlę w imię tego Żyda, w którego pani wierzy". Myślałem, że mi serce pęknie, a ono waliło jak młot. Mama mówiła dalej: „Nie mogłam ciebie nie wziąć. Bo to przecież byłoby tak, jakbym wyparła się swojej wiary. Powiedziała: »Wierzysz w Jezusa, no to ratuj«. Ja przecież wierzę w Jezusa, jak mogłam ciebie nie wziąć?".

Gdy mi to wszystko opowiedziała, spytałem, jak się nazywam. „Jak brzmi moje nazwisko?". Mama powiedziała: „Nie wiem", a wtedy ja zacząłem wrzeszczeć: „To po co mi to żydostwo, jak nawet nie wiem, jak się nazywam? Ja nie jestem pierwszym lepszym Żydem, ja mam ojca, matkę, co mam z tym wszystkim zrobić?". I ona zaczęła płakać. „Ty nic nie rozumiesz – mówi – ty nie wiesz, jak myśmy się bali. Twoje nazwisko nie było ważne, ty byłeś ważny. Twoja mama powiedziała mi, jak się nazywasz, ale ja nie chciałam pamiętać. A teraz nie chcę przekręcić, coś mi chodzi po głowie, ale to chyba nie to, powiem, przekręcę, potem będziesz miał pretensje. Nie chciałam pamiętać, bo jakby mnie złapali, zaczęli bić, to ja bym im prawdę powiedziała. A tak to mogli mnie zabić nawet, a ja bym mówiła: »To jest moje dziecko«. Bo ty moim dzieckiem byłeś, zapomniałam twojego żydowskiego nazwiska". I tak się dowiedziałem, że dom Waszkinelów to był mój drugi dom.  (...)

* * *

19 czerwca 1966 roku w Bazylice Katedralnej we Fromborku Romuald Waszkinel otrzymał święcenia kapłańskie. Przez rok pracował w Kwidzynie – to jedyny okres w życiu, kiedy był księdzem parafialnym. Przyzwyczajał się, oswajał z myślą, której wcześniej bał się jak ognia.

– Któregoś dnia jechałem do chorego, wiózł mnie taksówkarz i mówi: „Wie ksiądz, jak księdza tu nazywają? Żydek. Nie wie ksiądz o tym?". Ja mówię: „To fajnie, bo Jezus też był żydek". I martwa cisza zapadła.

– Jeszcze coś ksiądz pamięta z tamtych czasów?

– Jest coś takiego, co mnie do dziś w sumieniu piecze. Na Boże Narodzenie proboszcz z Kwidzyna puścił mnie do domu do Pasłęka. Przyjechałem, na pasterkę wlazłem do konfesjonału i przyszedł do spowiedzi mężczyzna, od którego śmierdziało alkoholem. I ja temu panu odmówiłem spowiedzi. To było straszne, co zrobiłem. Do tej pory mnie to boli. On mówił: „Proszę księdza, ja wypiłem pół szklanki wina". „Ale gdyby pan nie wypił, toby pan tu nie przyszedł". „Może bym i nie przyszedł, ale przyszedłem". „Ale ja niestety nie mogę pana wyspowiadać, do widzenia...". Do dzisiaj czuję ciężar swojej głupoty. Byłem kompletnie niedorozwinięty! Bo przecież jeżeli w konfesjonale cokolwiek jest ważne, to szeroko otwarte ramiona. On nie bełkotał, nie bredził, był świadomy tego, co robi, co mówi. Przecież wiadomo, że wystarczy wypić kieliszek wina, żeby było czuć z buzi, zwłaszcza jeśli to był jakiś tam jabcok... On mi mówi: „To ja już w ogóle nie przyjdę do spowiedzi. Nigdy". A ja mu na to: „To pański problem". Bzdura! To nie jest jego problem. To jest również mój problem. (...)

Po roku spędzonym w Kwidzynie ksiądz Romuald Waszkinel rozpoczął studia na Wydziale Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Tam czekały go najważniejsze konfrontacje. (...)

* * *

W 1982 roku Romuald Waszkinel broni doktorat na temat genezy metafizyki pozytywnej u Henri Bergsona. Recenzentami są ksiądz profesor Stanisław Kamiński i profesor Barbara Skarga. Profesor Kamiński uzna, że praca jest na poziomie habilitacyjnym, wystarczy tylko rozszerzyć ostatni rozdział – tak to pamięta Waszkinel. Profesor Kamiński i ojciec Krąpiec zachęcają go do pracy. Ale Waszkinel habilitację odkłada.

– Nie chciałem uzależniać się od ludzi, którzy otwarcie pluli na Żydów. Nie chciałem, żeby recenzowali moją pracę, nic od nich nie chciałem. Wstydziłem się za nich, za to, co słyszałem. Oczywiście oni wszyscy za nic nie przyznają się do antysemityzmu! Kiedy ujawniłem swoje pochodzenie, okazało się, że są przyjaciółmi Żydów, ale nic już nie musieli mi mówić. Znałem ich. Wśród nich nie było dla mnie miejsca, byłem izolowany.

– Jak duża była to grupa ludzi?

– Grupa z jednego wydziału.

– Jak duża?

– Nieliczna.

– Kilka osób? Na całym uniwersytecie? Może nie trzeba było się z nimi spotykać?

– Kilka osób wystarczy. Za każdym razem w pracy spotykałem właśnie ich. Nie innych, nie ludzi życzliwych, tylko ich właśnie.

* * *

Ksiądz profesor Alfred Wierzbicki:

– Przypuszczam, że nikt mu otwarcie nie mówił nic obelżywego, ale od pewnego czasu tylko czekano, aż Waszkinel skończy 65 lat i przejdzie na emeryturę. Nikt z katedry, wydziału czy w biurze rektora nie uczynił żadnego gestu, żeby Waszkinela zatrzymać. I nie ma wytłumaczenia, że nie zrobił habilitacji. Znam na tym uniwersytecie ludzi po siedemdziesiątce, którzy mają stopień doktora i zleca im się zajęcia. Po prostu Waszkinel im nie pasował, nie był wśród nich zakorzeniony.

Oni ex post stworzyli mit, że istnieje jakaś „lubelska szkoła filozofii". Nie ma żadnej szkoły lubelskiej, na KUL zawsze były różne szkoły. Była całkiem dobra scholastyka, Wojtyła przyniósł wrażliwość personalistyczną, był nurt myśli analitycznej, kontynuacja szkoły lwowsko-warszawskiej, i to wszystko mogło prowadzić do jakiejś syntezy, zwłaszcza w latach 70., kiedy byliśmy odcięci od Zachodu. W systemie komunistycznym można było mówić: „Od Berlina do Seulu filozofia jest na KUL-u".

Ale potem reputacja naukowa Wydziału Filozofii KUL runęła. (Rektor KUL Mieczysław) Krąpiec i jego ludzie uprawiali coś w rodzaju imperializmu filozoficznego. Filozofia Krąpca to jest duży przypis do francuskiego myśliciela Étienne'a Gilsona, to nie jest żadna oryginalna myśl. Owszem, jego działania były ciekawe jako odpowiedź na marksizm, ale nic więcej. Potem Krąpiec zaczął dawać upust jakimś fobiom narodowym, otaczał się podobnymi sobie ludźmi. W latach 90. to środowisko znalazło swój przekaźnik w Toruniu.

Jak twierdzi Waszkinel, najtrudniejsze były dla niego lata 1978–1992, kiedy już wiedział, że jest Żydem, a inni mogli się tylko domyślać. Bolało go na przykład, kiedy ojciec Krąpiec publicznie robił z niego Litwina.

– Moje nazwisko jest litewskie. Vaškas to jest „wosk" po litewsku, tam jest dużo Waszkinelów, Waszkinielów, to jest ten sam korzeń. Ale mój ojciec zawsze się czuł Polakiem i ja się zawsze uważałem za Polaka, moi rodzice byli Polakami. A Krąpiec co jakiś czas wyjeżdżał, że pewnie jestem Litwinem. I w rozmowach prywatnych, i przy ludziach. Już wtedy uważałem, że jest po prostu antysemitą. W piątki po seminarium wracaliśmy razem na Złotą do dominikanów i on mi po drodze takie okropne rzeczy opowiadał... Ja go swoją drogą podpuszczałem, a on jechał na Żydów. Nigdy mu nie okazałem, co do niego czuję. Nie wiedział, że każdy antysemicki dowcip kieruje bezpośrednio we mnie. Jak mówił, że Żydzi to skansen, to o mnie mówił.

– To po co ksiądz to robił?

– Co po co robiłem?

– Po co go ksiądz podpuszczał, po co słuchał tych przykrych rzeczy? To jakiś masochizm?

– Nie mogłem uwierzyć, że katolik, profesor tak się zachowuje. Na niego niepodległość tak podziałała. Po osiemdziesiątym dziewiątym roku ten człowiek się kompletnie zmienił, odpłynął...

A czy pan wie, że przez cały okres pracy na KUL nie miałem swojego biurka? Pożyczałem krzesła od kolegów z zakładu. Któregoś dnia miałem konsultacje, a ktoś ciągle mi właził do pokoju. Opieprzyłem go: „Proszę nie przeszkadzać!". A tydzień później w dniu dyżuru przychodzi szef i mówi, że mam zmienić pokój na konsultacje. „Chwileczkę, gdzie mam iść?", pytam. „A co mnie to obchodzi?". Zacząłem szukać, ale okazało się, że nie ma dla mnie wolnego biurka w katedrze! A przecież miałem 600 studentów do przepytania na egzaminie. Mój wykład z antropologii był przeznaczony dla wydziałów filozofii, teologii, pedagogiki i psychologii.

Żeby oni potem chociaż powiedzieli „przepraszam". Nigdy tego nie usłyszałem. Za to słyszałem, jak fajnie było przed wojną: idzie człowiek ulicą, a tu naprzeciwko żydek – machnie człowiek ręką, żydek leży. A wie pan dlaczego? Bo w rękawie nosiło się woreczek z piaskiem. Jak żydek dostał po łbie tym woreczkiem, to natychmiast leżał. Takie historie opowiadali sobie w mojej obecności.

Gdy już było powszechnie wiadomo, że jestem Żydem, to na ulicy spotykałem ludzi, którzy pytali: „Nie masz na bilet?". Co miałem robić, krzyczeć? Bić się, pójść do prokuratora? Przechodziłem na drugą stronę ulicy, ale czasem nie zdążyłem. Czasem usłyszałem.

Te chwile milczenia, kiedy wchodzę do ich pokoju... Jak pan myśli, jak się z tym czułem? To było bardzo przykre.

Kiedyś w stołówce profesor, ksiądz, bardzo go szanowałem, zaczął mówić o komunistycznym paskudztwie żydowskim, obrzydliwe rzeczy wygadywał. Zabrałem głos: „Księże profesorze, w księdza ustach takie słowa? Jak tak można? Przecież to jest ziemia nasiąknięta żydowską krwią". Potem jakieś żarty pod moim adresem, to na mnie wszystko leciało, mnie to bardzo bolało.

A nawet ta teczka – po co ją wyciągnęli, dlaczego nagle moja się znalazła, a nie kogo innego?

Dlaczego musiałem słuchać, że Pan Jezus w ogóle nie był Żydem, tylko Galilejczykiem? Albo że Żydzi to skansen. Ja byłem z tego skansenu. Przeżyłem.

Ksiądz profesor Andrzej Maryniarczyk – filozof, obecnie kierownik Katedry Metafizyki KUL:

– Dyskryminacja, wrogość, izolacja? To całkowita nieprawda, był tutaj ceniony i lubiany, do tej pory katedra antropologii jest nieobsadzona, a jednym powodem, dla którego nią nie kieruje, jest to, że się nie habilitował.

Przeszkadzali mu tutejsi wykładowcy, nie widział w nich ludzi odpowiednio przygotowanych do recenzowania jego pracy? W takim razie trzeba było robić habilitację gdzie indziej. Nie miał obowiązku pisać pracy akurat tutaj. W tym pomieszczeniu pracuje tylko dziewięć osób. Na KUL są inni recenzenci, inne wydziały. Są też inne uniwersytety. Antysemityzm? Przecież ojciec Krąpiec wiedział o nim wszystko, co można było wiedzieć. Wiedział, a przynajmniej domyślał się, że Waszkinel jest Żydem.

– Skąd się domyślał? Przecież Waszkinel powiedział otwarcie o swoim pochodzeniu dopiero w 1992 roku.

– Ale od dawna były z nim problemy, były problemy z chrztem i to było wiadomo od czasu seminarium. Krąpiec musiał o tym wiedzieć.

– Ale to były plotki, które wyjaśniono. Istniały dokumenty świadczące, że został ochrzczony, więc dlaczego miałby być Żydem?

– Tego nie wiem. Wszystko jedno, w każdym razie ojciec Krąpiec był dla niego życzliwy, nic złego na wydziale go nie spotkało. To Krąpiec go zatrudnił, wspierał, nie było mowy o jakiejkolwiek wrogości. Nie został zwolniony, a przecież jeśli ktoś zwleka z napisaniem pracy habilitacyjnej, to szef wydziału ma prawo mu podziękować. Krąpiec nigdy tego księdzu Waszkinelowi nie zrobił. Nie miał obowiązku go zatrudniać, a mimo to szedł mu na rękę. Jeśli ksiądz Waszkinel tak cierpiał, a Krąpiec był dla niego taki niedobry, to dlaczego Waszkinel zgodził się być autorem wydanej przez nas rozmowy z ojcem Krąpcem „O człowieku"? Dlaczego pisał i redagował hasła do Powszechnej Encyklopedii Filozofii tworzonej na naszym wydziale? Jeśli jesteśmy mu tak wrodzy, to dlaczego publikujemy do dziś jego prace? Dlaczego dorobek księdza Waszkinela jest wspomniany w wydanym u nas dziele o lubelskiej szkole filozoficznej? Ojciec Krąpiec nie tylko nie okazywał mu wrogości – on nie posunąłby się do choćby najmniejszych oznak antysemityzmu. Oskarżenia o antysemityzm czy jakiś brak wrażliwości są niedopuszczalne. Krąpiec cenił księdza Waszkinela, dawał mu kolejne szanse, wspierał go. Ten wydział to nie jest miejsce, gdzie akceptowano by jakieś antysemickie uwagi wobec pracownika.

Gdy dowiedział się od matki o swoim pochodzeniu, nikomu nie zdradził, że jest Żydem. Napisał tylko list do papieża po jego pierwszej wizycie w ojczyźnie w 1979 roku, ale nie wysłał go z obawy, że zaadresowany do Ojca Świętego trafi do rąk Służby Bezpieczeństwa. Przekazał go przez pośrednika.

– Dwie racje wyłożyłem papieżowi w tym liście. Pierwsza to ta, że on jest następcą Żyda, a ja jestem Żydem. A druga, że wspaniali Polacy mnie uratowali, a on jest Polakiem. To były dwa powody, dla których napisałem do Jana Pawła II. Prosiłem go o modlitwę i pisałem, że póki nie poznam swojego nazwiska, nikomu o swoim pochodzeniu nie powiem.

W odpowiedzi otrzymałem kartkę – nie jestem pewny, czy napisał ją papież, czy ksiądz Dziwisz – zatytułowaną „Kochany Bracie". Zawsze mówię, że najładniejszy tytuł, jaki otrzymałem w Kościele, pochodzi od samego papieża. Właśnie „Kochany Bracie". Nigdy później nikt w Kościele tak mnie ładnie nie nazwał. Napisał: „Będę się modlił za Twoich polskich rodziców i żebyś odnalazł ślad swojej żydowskiej rodziny".

Pierwszy zapamiętany obraz – jakby we śnie, ale bardzo wyraźny: duże pomieszczenie, przy oknie matka, pochylona nad wiadrem, tłucze parujące ziemniaki dla kur i świń. Stoję, trzymając się kurczowo jej spódnicy; nogami dotykam miski, w której moczą się we wrzątku uprzędzione z wełny nici. „Musiu, na rączki, na rączki...". „Zaraz, Romciu, już mamusia weźmie na rączki, już...". Niestety, zanim znalazłem się na jej rękach, potknąłem się i wpadłem do miski z wrzątkiem, przeraźliwy krzyk, piekący ból... i na tym wspomnienie się urywa... Według mojej matki zapamiętane przeze mnie wydarzenie miało miejsce w dniu, gdy zacząłem chodzić, miałem rok i dwa miesiące. Jak potem, po latach, opisywałem mamie topografię tego pokoju, to była przerażona. „Ty pamiętasz, ty pamiętasz", mówiła. Pamiętam. Widzę parę z balii unoszącą się w pokoju, mama tłucze te kartofle... Pamiętam wszystko do momentu, kiedy ona mnie niesie do łóżka, kładzie i wspomnienie się urywa.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu