W sidłach retorów

„Z chwilą, gdy badanie naukowe zostaje podporządkowane siłom zewnętrznym – ideologii, partiom politycznym, rynkowi – traci ono wolność – wolność myślenia”. Fragment książki „Hodowanie troglodytów. Uwagi o szkolnictwie wyższym i kulturze umysłowej człowieka współczesnego”, która ukazuje się właśnie w „Bibliotece Kwartalnika »Kronos«”

Publikacja: 10.10.2014 01:21

Hodowanie troglodytów, Piotr Nowak, Biblioteka Kwartalnika „Kronos”, Fundacja Augusta hr. Cieszkowsk

Hodowanie troglodytów, Piotr Nowak, Biblioteka Kwartalnika „Kronos”, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa, 2014

Foto: Plus Minus

Kiedy Harvey C. Mansfield – wpływowy konserwatywny publicysta związany z tak zwaną szkołą Leo Straussa, profesor politologii w Harvard University – wysłuchał przed laty wykładu Stanleya Fisha o Miltonie, ujęty wymownością prelegenta jął trącać łokciem sąsiada i pytać, kim właściwie jest ów olśniewający retor. Dowiedział się wówczas, że mówca ten nie zawraca sobie głowy podobnymi głupstwami. Nie ma bowiem sensu dociekać, kim naprawdę jest Stanley Fish, gdyż żadnej prawdy (nie tylko o nim, lecz w ogóle) nie ma. Nie ma głębi, wszystko odbywa się na powierzchni i retoryka – powierzchowny dyskurs powierzchownych ludzi – stara się ten stan rzeczy umiejętnie przekazać.

Wspólnoty interpretacyjne

Urodzony w 1938 roku w Providence (Rhode Island, USA) Stanley Fish to jeden z najważniejszych amerykańskich teoretyków literatury. Doktoryzował się na Uniwersytecie Yale w 1962 roku. Przez wiele lat zajmował stanowisko dziekana na wydziale „sztuk wyzwolonych" Uniwersytetu Illinois w Chicago. Fish jest profesorem literatury angielskiej, prawa i politologii, znawcą poezji Johna Miltona, twórcą reader-response criticism, prądu w nauce o literaturze, wedle którego interpretacja danego tekstu ściśle zależy od przynależności do danej grupy interpretacyjnej, co znaczy, że nie ma raz na zawsze ustalonego znaczenia danego tekstu, lecz ustala się go zawsze na nowo, od początku.

Nim zabrał się do pouczania przypadkowo napotkanych ludzi, Fish ulepszał – jak sam pisze – przez pięć lat Uniwersytet. Swoje reformy zaczął od reformy prawdy. Przyjrzyjmy się temu.

Prawda – powiada Fish – jest zawsze czymś czasowym i zmiennym, zależnym od ściśle określonych wspólnot czytających i wykładających jakiś tekst, tzw. wspólnot interpretacyjnych. Społeczność akademicka stanowi właśnie taką „wspólnotę", w której każdy robi to, co do niego należy. Ani mniej, ani więcej. Wspólnota ta rządzi się własnymi prawami, które organizują produkcję akademicką oraz sposoby jej upowszechniania. „Studenci nie są apatyczni, nie szybują w obłokach" – czytamy w „Save the World on Your Own Time", programowym dokumencie Fisha. „Przeciwnie – przyłączani są do prawdy, do której się ich przyucza", czy też lepiej: do której się ich trenuje, którą się im do pewnego stopnia narzuca.

Dzisiejszy Uniwersytet abstrahuje od języka silnych wartości na rzecz umysłowego i moralnego rozmemłania

Uniwersytet nie jest – nie powinien być – miejscem, gdzie pielęgnuje się własne bądź cudze wartości, kształtuje moralne i społeczne zachowania albo spodziewa się po kimś szeroko rozumianej kultury czy wrażliwości. Takie pojęcia jak nędza, wojny, rasizm, nierówność społeczna wypada, owszem, rozumieć, jednak wszelkie próby zaradzenia im należy uznać za niewczesne. „Nauczyciele w szkołach średnich i na uniwersytetach mogą prawomocnie wykonywać jedynie dwie czynności: (1) wprowadzać uczniów i studentów w daną dziedzinę wiedzy oraz tradycję badań, które to – zarówno wiedza, jak też sposób prowadzenia badań – nie wchodziły do tej pory w skład ich doświadczenia; (2) wyposażać tychże uczniów i studentów w analityczne umiejętności – argumentacji, modelowania statystycznego, procedowania w laboratorium – które umożliwią im pewne poruszanie się w obrębie wspomnianych tradycji oraz zaangażowanie w prowadzenie niezależnych badań po ukończeniu uniwersyteckiego kursu". I dalej: „Kiedy Akademia i Uniwersytet (liberal arts education) wykonują odpowiednio swoją pracę, upodabniają się w tym do poezji, gdyż, jak ona, nie roszczą sobie prawa do bezpośredniego sprawstwa, nie wychodzą poza granice aktu performatywnego... Porządne seminarium z zakresu sztuk wyzwolonych jest dlatego porządne, ponieważ stawia pytania, na które nie znasz odpowiedzi, zarazem dostarcza koniecznych narzędzi do sformułowania odpowiedzi, przynajmniej wstępnej i prowizorycznej".

Gramatyka zamiast Boga

Skoro etyczne i polityczne efekty wychowania wydają się niepewne i nie dają się ująć w wiarygodną prognozę, lepiej, gdy nauczyciele i wychowawcy skupią się na wykładaniu metod perswazji niż na wzmaganiu wśród uczniów i studentów niepotrzebnych sentymentów. Akademia stanowi wysoce wyspecjalizowaną instytucję życia społecznego z właściwymi jej procedurami i funkcjami. Wiedza, jeśli powstaje, tworzy się na ćwiczeniach (dwa razy po czterdzieści pięć minut), wykładzie (dziewięćdziesiąt minut) lub w laboratorium. Kadra uniwersytecka odpowiada za dobór tekstów, zlecanie prac domowych, przeprowadzanie egzaminów, przygotowanie obrony prac dyplomowych itd. Wychodzenie poza tak określony zakres obowiązków jest nakładaniem cudzych butów, wkraczaniem w sferę nie swoich kompetencji, niezrozumieniem, na czym polega praca pedagoga. Uczę prawdy – powtarza swą mantrę Fish – a nie kontrowersji z nią związanych. Prawda jest procedurą, słownik oksfordzki – nową Biblią. Na Uniwersytecie studentów zbawia gramatyka, a nie Pan Bóg.

Nie wolno wychodzić poza ścisłe ramy (poza mury Akademii), nie wolno tworzyć wspólnoty opartej na przyjaźni. Fish nazywa to „akademizacją" czynności nauczania, różną od przyrodzonego – przyrodzonego oszalałej profesurze – prozelityzmu. „Nauczanie nie jest zajęciem, które wymaga jakiejś wyostrzonej wrażliwości albo czystego serca – ono wymaga dobrego rzemiosła" – przekonuje Fish. Jest nim retoryka. Dzięki niej „uczynisz ze studentów dobrych uczonych. Nie zrobisz z nich jednak dobrych ludzi, czego nie powinieneś nawet próbować". Należy pamiętać też o trzech cnotach kardynalnych, obowiązujących na Uniwersytecie Fisha: (1) rób, co do ciebie należy; (2) nie staraj się wyręczać kogoś w tym, co należy do niego; (3) nie pozwalaj, aby inni zastępowali ciebie w robieniu tego, co należy do twoich obowiązków.

Na korytarzach Akademii, którą Fish władał niepodzielnie przez ponad pięć lat, ścigały się szczury, nie ludzie, mijały się szkolone do określonych czynności monady, którym nie przeszkadzał ani zaduch, ani brak okien. Było to miejsce wolne od ocen moralnych. Nie udzielano w nim żadnych rad, zaś prowadzący zajęcia profesorowie proszeni byli o parkowanie swoich poglądów przed wejściem na salę wykładową. Za rzeczy błahe uważano to, czy akademik jest w życiu codziennym luzakiem, czy zamordystą, czy po godzinach przewodzi drużynie skautów, czy woli korzystać z usług agencji towarzyskiej, czy głosuje na Obamę, czy jednak wspiera Kaczyńskiego. Furda wszystko! Bo oto, gdy wchodzi do klasy, zmienia się całe jego istnienie z nieautentycznego w autentyczne, polegające na sumiennym badaniu prawdy. A prawdą – o rzeczywistości, o Uniwersytecie – jest to, co danego dnia ogłosi dziekan. Jeśli więc prawdą jest, że na Uniwersytecie akademicy wiodą inne życie niż poza nim, to – zatrudnieni na dwóch etatach w firmie Hyde & Jekyll – prowadzą oni życie podwójne, a to chwalebne przecież nie jest.

W tym coraz dziwniejszym miejscu, jakim jest współczesny Uniwersytet, uczeni zamieniają się – niby Kopciuch po balu – w apolitycznych „idiotów", nierozumiejących ani siebie, ani własnych wyborów, ani tego, co się z nimi właściwie stało. Odrywa się ich od spraw publicznych i zamyka w bibliotece czy laboratorium, gdzie mają siedzieć cicho, by nie przeszkadzać innym w jałowej kontemplacji.

„Nie twierdzę – pisze Fish – że praca akademicka nie zatrąca o problematykę centralną dla polityki, etyki, wiedzy o społeczeństwie czy ekonomii. Gdy jednak problemy właściwe dla tych dziedzin stawiane są w kontekście akademickim, należy omawiać je przy użyciu terminów technicznych. A to znaczy, że sprawy te winny być przedmiotem analizy, porównania, badania historycznego kontekstu itd.".

Wiara w „modne bzdury"

Fish, jak Poncjusz Piłat, nie chce mieszać się w żadne spory, stroni od spraw, które mogą uchodzić za ważne lub kontrowersyjne. Innymi słowy, dąży do zatopienia wartości w morzu słów, do ich roztrwonienia w otchłani gadulstwa. Nazywa to wolnością akademicką. „Wolność bycia akademikiem – twierdzi – z definicji nie jest wolnością do bycia kimkolwiek lub czymkolwiek innym". Jeśli to prawda, to chciałbym wiedzieć, czy podana przez Fisha definicja wolności została sformułowana po katastrofie Uniwersytetu, czy przed nią. I czy nie sformułowała jej przypadkiem ta sama osoba, która wcześniej traktowała Uniwersytet jak kołchoz, jak obszar produkcji, wieloetatowe miejsce pracy dla (no offence) „radomskich inżynierów", doprowadzając go swym rzekomym profesjonalizmem i wiarą w „modne bzdury" do ruiny?

Chowając się w wieży z kości słoniowej przy South Morgan Street, Fish podąża śladem Miltonowskich chrześcijan. „Nasza chata z kraja" – powtarza. Stara się za wszelką cenę ochronić Uniwersytet przed zagrożeniami idącymi z zewnątrz. To jego „lęk przed wpływem". „Jeżeli uczymy, a nie przekonujemy – uprawiając zawód akademika, a nie licząc głosy wyborcze – szczegółowe odpowiedzi, jakie mamy nadzieję uzyskać, są odpowiedziami na pytania ściśle akademickie (Jaka jest struktura argumentu? Czy dany tekst jest tekstem zintegrowanym? Czy x to dostateczna przyczyna zdarzenia y?), a nie na pytania o to, co zrobić z gospodarką, epidemią AIDS albo z zanieczyszczeniem powietrza".

Jednocześnie jako dziekan Fish ma obowiązek wysłuchiwać sugestii donatorów i rozmaitych „trustees", od których zależy jego własny los oraz los jego firmy. Lecz wówczas – podkreśla – nie jest się żadnym uczonym. Dziekan stanowi element pracującej machiny, fabryki produkującej myśli na miarę i zamówienie wolnego rynku. To pracownik uczelnianej administracji, który nie ma ochoty, czasu ani cierpliwości na rozmowę o wartościach. Ci, którzy to robią, drażnią go. Jeśli chcą rozmowy, niechaj prawią na temat optymalizacji zatrudnienia, wysokości dotacji na naukę czy o podziale zawsze niewystarczających środków na badania naukowe. Niech mówią o wszystkim, byle nie o dostojeństwie Uniwersytetu i jego Idei.

W tym miejscu chciałbym przypomnieć o istnieniu dwóch tekstów – wystąpieniu Kazimierza Twardowskiego „O dostojeństwie Uniwersytetu" z 1930 roku oraz eseju Michaela Oakeshotta „Idea uniwersytetu" z roku 1950 – które stanowią poważne wyzwanie dla uniwersyteckiej polityki Fisha, ponieważ ją podważają a limine, kwestionują wszystkie jej założenia łącznie z tym najważniejszym: że Uniwersytet stanowi zakład pracy, dobry jak każdy inny.

Żywioł filozofii

Ciąży na Uniwersytecie – pisze Twardowski – obowiązek odkrywania coraz to nowych prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz doskonalenie i szerzenie sposobów, które je odkrywać pozwalają. Z tych wysiłków wyrasta gmach wiedzy naukowej, wiedzy objektywnej, która domaga się uznania wyłącznie na tej podstawie, że jest według praw logiki uzasadniona, i która narzuca się umysłowi ludzkiemu jedynie, ale i nieprzeparcie siłą argumentów. W tem właśnie uwydatnia się charakter objektywny badania naukowego, że nie przyjmuje ono rozkazów od żadnych czynników zewnętrznych i że nie chce służyć żadnym względom ubocznym, lecz że za panów swoich uznaje jedynie doświadczenie i rozumowanie i że jedno tylko ma zadanie: dochodzenie należycie uzasadnionych sądów prawdziwych albo przynajmniej jak najbardziej prawdopodobnych" [pisownia oryginalna].

Uniwersytet nie jest zatem nauką procedur, zwykłą szkołą przystosowującą do życia w społeczeństwie. Nie jest szkołą zawodową, w której przyucza się do określonego zawodu. Stanowi natomiast – powinien stanowić – rękojmię „duchowej niezależności", wolności, która nie przekłada się natychmiast i w sposób oczywisty na wzrost produktu krajowego brutto, lecz wywiera „wpływ znacznie trwalszy i głębszy".

O jakim wpływie mowa? Uniwersytet przekazuje reszcie społeczeństwa coś ze swojej wolności i niezależności, „promieniuje na nie", jak pisze Twardowski. Dzięki niemu zwykli ludzie mają gwarancję, że nie pomylą właściwej strony ani kierunku.

Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że Uniwersytet służy prawdzie. I tylko jej. Może to oznaczać, że „budzi w nas krytycyzm, który chroni nas od ślepego ulegania autorytetom [także autorytetowi dziekana – PN], od wygodnego poprzestawania na miłych nam nawyczkach intelektualnych, a także od zbytniego dufania w nasz ludzki, tak bardzo ograniczony rozum; każe nam domagać się jasności i ścisłości wszędzie tam, gdzie chodzi o stosowanie naukowej argumentacyi, a zwalczać wszelakiego rodzaju męty myślowe, które pragną swoją odurzającą mglistością zastąpić uchwytność szczegółów i przejrzystość całości".

Uniwersytet, co jasno wynika ze słów Twardowskiego, nie powinien wiązać racji swego istnienia z finansową kalkulacją. Albowiem jeżeli wszystkie po kolei rzeczy wystawia się na sprzedaż, jaka może być ich ostateczna cena? Otóż tylko Uniwersytet, który nie ulega presji finansowej, zasługuje na szacunek w oczach studentów, uczonych, reszty obywateli. Uniwersytety, które decydują się na spieniężenie własnej substancji, podzielą wkrótce los podstarzałej kurtyzany – upadną i zdechną w niesławie.

Podobne stanowisko w tej kwestii zajmuje brytyjski filozof Michael Oakeshott. Przypomina, że uprawiając naukę, często nie wiemy, dokąd zmierzamy. Naukę określa bowiem nie jakiś jej wąski wycinek, lecz całościowy obraz wiedzy. Nauce potrzebna jest zatem wiedza o jej przeszłości, innymi słowy – samowiedza. Uniwersytet to historia Uniwersytetu, tradycja. Być może nie wiemy, czego brak Uniwersytetowi, jakie przedmioty należy w nim wykładać, a których poniechać. Wiemy natomiast, powiada Oakeshott, jak być Uniwersytetem i że Uniwersytet to coś zupełnie fantastycznego.

Dążenie do wiedzy jest przedsięwzięciem zbiorowym. Monady nie mają tu czego szukać. Nie ma mnie bez studentów, zarazem studentów nie ma beze mnie. Czym innym jest zdobywanie wiedzy, czym innym jej dalsze przekazywanie. Samo przekazywanie wiedzy należy odróżnić od zdobywania informacji. Wiedza służy samej sobie, informacjami rządzi kryterium użyteczności – przydatne informacje zachowujemy, nieprzydatne usuwamy. Filozofia – szczególny obszar wiedzy – potrafi oddzielić to, co wie, co składa się na jej masę spadkową, od tego, czego nie wie, a co stanowi obce ciało. To bardzo rzadka umiejętność. Jej żywiołem jest rozmowa, którą charakteryzuje brak konkluzywności; o wartości rozmowy przesądza zawsze to, co zostaje w głowach jej uczestników. W zawodowej szkole plastycznej nauczyciel może nauczać trików malarskich, sposobów, które pozwolą narysować udatnie koło albo oko, jednak nie nauczy patrzeć. Patrzenia, odpowiedniego przedstawienia rzeczy uczy dopiero Uniwersytet.

Wprawdzie student na Uniwersytecie nie jest już dzieckiem, jednak dorosłym też nie jest. Wie o świecie akurat tyle, by chcieć się dowiedzieć więcej. „Nie odkrył jeszcze swych prawdziwych pasji, ale też nie obawia się upływu czasu, wypadków, rywali. Być może wyrażenie wzięte z bajek charakteryzuje go najlepiej: przybył tu, aby poszukać umysłowego szczęścia (fortune) (...) Bo jeśli tradycja, z której się wywodzi, czegoś go nauczyła, to z pewnością tego, że nie zdobędzie majątku, wiedzy raz na zawsze przez kilka lat spędzonych na uniwersytecie".

Wiedza nie przypomina wkopanej w ziemię grudki złota, po którą można sięgnąć, kiedy się chce i zawsze mieć ją błyszczącą, nietkniętą przez czas i rdzę. Wiedzę należy stale odnawiać, brać udział w jej tworzeniu i dalszym przekazywaniu. Studenci lepiej wykształceni mają mniej uprzedzeń, są mniej zawodni. Przy czym – Oakeshott powraca do tej myśli wiele razy – nie wolno mylić wykształcenia z kształceniem zawodowym, z przygotowaniem do podjęcia określonej pracy. Uniwersytet nie powinien kojarzyć się ze specjalizacją. Nauczyciel ma obowiązek troszczyć się o duszę ucznia, a nie o to, czy poradzi on sobie w świecie, w zawodzie, czy nie. Oczywiście, powinien mu w tym – w miarę możliwości i w ograniczonym zakresie – pomagać, jednak nie jest to jego główne zadanie.

Co więc nim jest? Nauczyciel akademicki ma za zadanie przestudiować ze studentami te rzeczy, po które na 90 procent żaden z nich już nigdy więcej poza Uniwersytetem nie sięgnie: poetą jest się do 25. roku życia. Dlatego student powinien maksymalnie wykorzystać „stan zawieszenia", w jakim się obecnie znajduje. „Schole", „czas wolny", którego zażywa, ma być wolny od pośpiechu, nagłych decyzji, a więc od dorosłości, dzięki czemu pozwala to studentowi na podejmowanie działań spontanicznych, nieobliczalnych, kreatywnych. Student nie powinien jednak przepychać swoich pomysłów na siłę. Na Uniwersytecie nie liczy się wyosobniony „punkt widzenia", tylko współmyślenie. Czas odgrywa tu bardzo ważną rolę: studentem nie jest się wiecznie. „Wieczny student" to skołowana, niedojrzała dusza, to oksymoron, Hamlet.

Bezstronność jest iluzją

Uniwersytet (z łac. „ogół", „powszechność", „całość", „całokształt", „wspólność") stanowi wspólnotę uczących i nauczanych, a także całokształt nauk, umiejętności, przedmiotów. Usunięcie któregoś z tych elementów rujnuje ową całość, jaką razem tworzą. Czym bowiem jest prawo bez filozoficznej refleksji nad jego warunkami? Prawo ogołocone z sensu i rozumienia, że stanowi ono ważny składnik tradycji, zmienia się w instrument sprytnych urzędników, manipulatorów, w praktykę polityczną, a więc sferę działalności będącej domeną ludzi silnych, technokratów. Również socjologia bez znajomości swojej historii – historii idei tożsamej w gruncie rzeczy z filozofią społeczną – staje się empirycznym badaniem rynkowych zapotrzebowań. Dlatego dowartościowanie jednej gałęzi kosztem innych odbywa się zawsze ze stratą dla całości Uniwersytetu.

Badanie prawdy musi być badaniem wolnym, ograniczonym jedynie przez procedurę dochodzenia do niej. Prawda zakłada wolność. Z chwilą, gdy badanie naukowe zostaje podporządkowane siłom zewnętrznym – ideologii, partiom politycznym, rynkowi – traci ono wolność – wolność myślenia. Przy tak wąsko i schematycznie ujętym dążeniu do prawdy łatwo o dogmatyzm.

Osoby pokroju Fisha z ochotą przyznają, że nie trzeba od razu być konserwatystą, aby porządnie nauczać filozofii konserwatywnej. Zgoda. W takim razie, kim trzeba być, by móc to robić? Każdy ma przecież jakieś poglądy, własne bziki i abominacje, które dostarczają paliwa dla nieposkładanych w spójną całość myśli. Bezstronność i tolerancja należą do równie silnych założeń, jak przekonania oparte na wartościach przeciwstawnych. Dlatego tak zwana bezstronność stanowi jeszcze jedną iluzję, wcale nie lepszą od jawnie głoszonej jednostronności. W życiu trzeba umieć zająć stanowisko, określić się, także ex cathedra. Dlatego uczeni sprzeciwiający się imperializmowi sił zewnętrznych i w jakimś stopniu heterogenicznych wobec tworzywa Uniwersytetu – sił, które Uniwersytet stopniowo ubezwłasnowolniają – będą musieli wykazać się sporą dozą odwagi i albo z niego odejść (tę drogę podpowiada im Fish), albo o niego zawalczyć (do czego przekonują Oakeshott i Twardowski).

Uniwersytet stanowi instytucję hierarchiczną, do której demokratyczny ma być jedynie dostęp. Dlatego – posłużę się w tym miejscu wygodnym dla mnie przykładem – wszelkie ewaluacje nauczycieli przeprowadzane przez studentów posiadają jedynie informacyjne znaczenie i mogą pomóc co najwyżej w optymalizacji kursów uniwersyteckich. Stosunek wertykalny łączący nauczających z uczącymi się, mistrza z uczniem, winien być zachowany.

Wiedząc, że nie ma prawdy, albo że prawda jest niepoznawalna, starożytni sofiści uczyli przynajmniej zachowań społecznych, kształtowali tak zwaną postawę obywatelską. Dzisiejszy Uniwersytet nawet tego nie robi. Abstrahuje od języka silnych wartości na rzecz umysłowego i moralnego rozmemłania, wydając studentów na pastwę nowoczesnych sofistów, którzy uczą ich języka pochlebstwa i sztuki adaptacji we wrogim myśleniu o świecie.

Autor jest profesorem filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, doktorem  habilitowanym. Opublikował m.in. „Podpis Księcia" (2013) oraz „The Ancients and Shakespeare on Time" (2014)

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów