Jak wyglądało pana zatrzymanie po wprowadzeniu stanu wojennego?
Do mnie do gabinetu wpadło czterech młodych. Wszyscy w jednakowych wełnianych brązowo–zielonych czapeczkach. Rozstawili się po kątach. Po nich wszedł jakiś człowiek w wojskowej panterce i z nim jeszcze jeden. Zażądali, żeby opuścić budynek, bo skończyły się rządy „Solidarności" i wszyscy jesteśmy zatrzymani. Próbowałem z nimi polemizować, że jesteśmy legalnie działającą organizacją, nikt nas nie rozwiązał, że należą się nam wyjaśnienia. Wtedy ten w panterce zbliżył się do mnie i zaczął szeptać: – Jak nie wyjdziesz, to cię, k..., tak załatwimy, że tu zdechniesz.
Już nie miałem żadnych wątpliwości co do metod działania (...). Zamknąłem walizkę do szafy i wraz z innymi zostałem wyprowadzony na dół do samochodu. Najpierw wsadzili nas do stara z przezroczystymi szybami. Później podjechał blaszak bez szyb i tam nas przesadzili. Teraz nie było widać, kto jest w środku. Staliśmy bardzo ciasno stłoczeni. Zawieźli nas do Komendy Wojewódzkiej Milicji przy ulicy Lutomierskiej. Tam wyczytali, kto ma wysiąść. Kropiwnicki, Burski i ja zostaliśmy na Lutomierskiej. Reszta pojechała do więzienia w Łęczycy.
(...) Z ,,betoniary", czyli głośnika, usłyszałem, że w stosunku do mnie i Kropiwnickiego zostało wszczęte śledztwo z dekretu o stanie wojennym za kontynuowanie działalności związkowej. Tam się pierwszy raz dowiedziałem, że jesteśmy aresztowani. I rzeczywiście, na drugi dzień rano zostałem zabrany z celi. Spotkałem się z Jurkiem Kropiwnickim i Jackiem Bierezinem w budzie, która wiozła nas do Łodzi. Było nas pięciu, bo jeszcze dwóch milicjantów z bronią. Jeden z milicjantów był moim dobrym kolegą ze szkoły zawodowej. Nazywał się Stasiu Mokwiński. Zdziwiło mnie to, bo był milicjantem z drogówki. Wcześniej widywałem go na motorze. Tu był konwojentem. Głównie pilnowali, żebyśmy nie rozmawiali. Każda próba rozmowy kończyła się interwencją.
Przyjechaliśmy znowu na Lutomierską. I tu już się zaczęła ,,obróbka" do procesu. Śledztwo. W pokoju siedziało dwóch. Jeden to prokurator wojewódzki Witold Ekiert, drugi esbek. Esbek siedział w samej koszuli. Na krześle wisiała kurtka mundurowa z dystynkcjami kapitana. Nie pamiętam nazwiska. Ekiert usiłować mi przedstawić akt oskarżenia, ale bez dekretu o stanie wojennym, którego nie miał. Informował mnie tylko, że to jest artykuł 42, że będę odpowiadał w trybie przyspieszonym, a zagrożenie zaczyna się od 15 lat do kary śmierci włącznie. Mówił bardzo niezbornie. Ten w koszuli dyktował, jak ma to zapisać.