„Solidarność” za kratami - fragment wywiadu-rzeki z Andrzejem Słowikiem

Przy drzwiach siedział klawisz. Wyszedł za mną. Prowadził mnie konwojent, a tamten z tyłu zaczął mnie kopać po nogach... O aresztowaniu i więzieniu w latach 80. opowiada były solidarnościowy opozycjonista w wywiadzie rzece z Jarosławem Warzechą. Książkę „Nie kracz, Słowik, nie kracz” wydało właśnie Narodowe Centrum Kultury.

Aktualizacja: 01.11.2014 17:09 Publikacja: 31.10.2014 01:55

Jak wyglądało pana zatrzymanie po wprowadzeniu stanu wojennego?

Do mnie do gabinetu wpadło czterech młodych. Wszyscy w jednakowych wełnianych brązowo–zielonych czapeczkach. Rozstawili się po kątach. Po nich wszedł jakiś człowiek w wojskowej panterce i z nim jeszcze jeden. Zażądali, żeby opuścić budynek, bo skończyły się rządy „Solidarności" i wszyscy jesteśmy zatrzymani. Próbowałem z nimi polemizować, że jesteśmy legalnie działającą organizacją, nikt nas nie rozwiązał, że należą się nam wyjaśnienia. Wtedy ten w panterce zbliżył się do mnie i zaczął szeptać: – Jak nie wyjdziesz, to cię, k..., tak załatwimy, że tu zdechniesz.

Już nie miałem żadnych wątpliwości co do metod działania (...). Zamknąłem walizkę do szafy i wraz z innymi zostałem wyprowadzony na dół do samochodu. Najpierw wsadzili nas do stara z przezroczystymi szybami. Później podjechał blaszak bez szyb i tam nas przesadzili. Teraz nie było widać, kto jest w środku. Staliśmy bardzo ciasno stłoczeni. Zawieźli nas do Komendy Wojewódzkiej Milicji przy ulicy Lutomierskiej. Tam wyczytali, kto ma wysiąść. Kropiwnicki, Burski i ja zostaliśmy na Lutomierskiej. Reszta pojechała do więzienia w Łęczycy.

(...) Z ,,betoniary", czyli głośnika, usłyszałem, że w stosunku do mnie i Kropiwnickiego zostało wszczęte śledztwo z dekretu o stanie wojennym za kontynuowanie działalności związkowej. Tam się pierwszy raz dowiedziałem, że jesteśmy aresztowani. I rzeczywiście, na drugi dzień rano zostałem zabrany z celi. Spotkałem się z Jurkiem Kropiwnickim i Jackiem Bierezinem w budzie, która wiozła nas do Łodzi. Było nas pięciu, bo jeszcze dwóch milicjantów z bronią. Jeden z milicjantów był moim dobrym kolegą ze szkoły zawodowej. Nazywał się Stasiu Mokwiński. Zdziwiło mnie to, bo był milicjantem z drogówki. Wcześniej widywałem go na motorze. Tu był konwojentem. Głównie pilnowali, żebyśmy nie rozmawiali. Każda próba rozmowy kończyła się interwencją.

Przyjechaliśmy znowu na Lutomierską. I tu już się zaczęła ,,obróbka" do procesu. Śledztwo. W pokoju siedziało dwóch. Jeden to prokurator wojewódzki Witold Ekiert, drugi esbek. Esbek siedział w samej koszuli. Na krześle wisiała kurtka mundurowa z dystynkcjami kapitana. Nie pamiętam nazwiska. Ekiert usiłować mi przedstawić akt oskarżenia, ale bez dekretu o stanie wojennym, którego nie miał. Informował mnie tylko, że to jest artykuł 42, że będę odpowiadał w trybie przyspieszonym, a zagrożenie zaczyna się od 15 lat do kary śmierci włącznie. Mówił bardzo niezbornie. Ten w koszuli dyktował, jak ma to zapisać.

Chcieli na mnie wymusić przyznanie się do winy. Potwierdziłem fakt bycia w zarządzie regionu, bo to moje miejsce pracy, ale do żadnej winy się nie przyznałem. Robiłem to, co do mnie należało, zgodnie ze statutem legalnie zarejestrowanego w sądzie związku zawodowego.

– Ale to jest przestępstwo.

– To proszę pokazać artykuł.

– Nie mam.

I tak to trwało cztery godziny. W końcu powiedziałem: – Zapiszcie, jak wam wygodnie, ale ja się do winy nie przyznaję. Przyznaję się do tego, co zrobiłem. Byłem w zarządzie i działałem zgodnie ze statutem związku.

(...) Do sądu wieźli nas z aresztu przy Smutnej naokoło. Najpierw buda milicyjna podjechała pod Sąd Wojewódzki w Łodzi przy placu Dąbrowskiego. Tam zakręciła i pojechała do Zgierza. W Zgierzu cały kwartał ulic wokół sądu był wyłączony z ruchu. Na skrzyżowaniach stali milicjanci z długą bronią. W budynku sądu podobnie – pełen milicjantów z długą bronią. Później dowiedziałem się, że przed Sądem Wojewódzkim studenci Wydziału Prawa Uniwersytetu Łódzkiego urządzili wiec protestacyjny. Nasze rodziny prosto z sali rozpraw załadowali w autokar i też dowieźli do Zgierza.

Prokuratorem na rozprawie nie był już Witold Ekiert, ale prokurator Jacek Rządkowski. Po śledztwie trwającym cztery godziny rozprawa odbyła się już 17 grudnia. Szybko. Razem ze mną był sądzony Jurek Kropiwnicki. Pierwsza rozprawa skończyła się tym, że obrońcy złożyli dużo wniosków formalnych. Bronili mnie Mirosław Olczyk, Wiesław Orzadowicz i Stanisław Mazur. (...).

Drugi termin sąd wyznaczył na dzień przed Wigilią, 23 grudnia. Ta rozprawa odbywała się już w Łodzi w sądzie przy placu Dąbrowskiego. Wnioski złożone przez obrońców zostały odrzucone, a sprawa dotyczyła przede wszystkim terminów wprowadzenia stanu wojennego. Co to ma znaczyć, że obowiązuje od dnia wprowadzenia z mocą od dnia uchwalenia, i inne niejasności i krętactwa. (...).

Na tej rozprawie zeznawał Marek Markiewicz powołany jako świadek oskarżenia i wtedy powiedział słowa, które po latach potwierdził Trybunał Konstytucyjny: trwa sesja Sejmu i Rada Państwa nie miała prawa do wydawania dekretów, w tym dekretu o stanie wojennym. Zebrała się w sposób niezgodny z prawem. Powiedział też, że stan wojenny nie jest przewidziany w konstytucji. Nie ma takiego tworu. (...)

A jak się do was, de facto więźniów politycznych, odnosiła Służba Więzienna?

Różnie. Pierwszy s...syn trafił się w Łodzi. Na samym początku, jak trafiłem na Smutną. Procedura przewidywała badania lekarskie. Wizyta w gabinecie internisty – waga, wzrost, ciśnienie i rentgen. Rentgen był w drugim pawilonie. Kiedy wychodziłem z pierwszego pawilonu, przy drzwiach siedział jakiś klawisz. Wyszedł za mną. Prowadził mnie konwojent, a tamten z tyłu zaczął mnie kopać po nogach. Konwojent bał się reagować. Po tamtym było widać, że jest po alkoholu. Napisałem raport, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi.

Na Mokotowie, gdy przyjechała żona z synem, zabrali mi widzenie. Nie chciałem wyjść z „widzeniówki". Odczekali, aż się skończyły widzenia, i wpadli z gazem. W Barczewie Gontarczyk – bandyta, Antoś Pyton – głupawy osiłek, a Słoń – ich przeciwieństwo. Coś załatwił, przyniósł, normalnie się odezwał. Starał się być ludzki. (...) W czasie głodówki w Barczewie podaliśmy do Wolnej Europy nazwiska funkcjonariuszy, którzy się szczególnie ,,wyróżniali". Jeden z tych niewymienionych powiedział: – Mnie też trzeba było podać, bo tamci dostali premie. Podajcie następnym razem i mnie.

Mam kalendarz z Mokotowa z narysowanymi różnymi figurami. Każda coś znaczy. Trójkąty puste w środku to listy wysłane. Trójkąty zamalowane – listy przychodzące. Jest zaznaczone, że 30 września jechałem na badania do Szpitala Bródnowskiego. Zaszyfrowałem numery kolejnych cel, w których byłem. Na osobnej kartce jest wyrysowana odliczanka – każdy dzień z wyroku sześciu lat. Najwyższy punkt w połowie, a później spada.

Angielskiego najpierw uczyłem się sam. Dopiero w Barczewie wziął mnie w obroty Kropiwnicki i nawet wydał mi świadectwo ukończenia kursu. Później na to konto męczył mnie wykładami z ekonomii po angielsku. Robił to na poziomie akademickim, a ja jeszcze musiałem poznawać angielską terminologię ekonomiczną.

Rzucaliśmy palenie. Też w Barczewie. Kropiwnicki podjął zobowiązanie, że z dziennej normy ośmiu sztuk będzie codziennie palił o jednego mniej. Ja paliłem normalnie, ale gdy on przestanie, też miałem przestać. I tak się stało. Jakiś czas nie paliliśmy, aż coś się wydarzyło i doszliśmy do wniosku, że to trzeba „opalić". Mały zapas jeszcze był. No to po jednym. Zrobiliśmy sobie kawę, bo mieliśmy grzałki – „buzały" z żyletek. Usiedliśmy przy stole, zapaliliśmy. Patrzę, a Kropa robi się biały, potem siny, a na końcu zielony. I mówi: – Co się tak, k..., gapisz? – Spójrz w lustro, to będziesz wiedział. – Sam sobie spójrz, zielona zjawo. Spojrzałem. Wyglądałem jeszcze gorzej od niego. I to był koniec odzwyczajania się od palenia.

W więzieniu na Mokotowie przez dłuższy czas siedziałem ze wspomnianym już Stefanem Tanczerem z afery „dziweksu". Po raz kolejny przedłużali mu areszt, aż któregoś dnia dostał informację, że śledztwo zostało zakończone i jedzie do prokuratury czytać akta. Powiedziałem: – Stefciu, jak cię będą pytać o mnie, to powiedz, o czym myśmy tutaj rozmawiali. Jak się działkę buduje, jak się jeździ samochodem. O tym wszystkim powiedz. Jak cię będą pytali o inne szczegóły, to nie za bardzo pamiętaj. Zresztą o niczym szczególnym, co by miało znaczenie, z nim nie rozmawiałem. Pojechał. Nie było go dwa dni. Nawet myślałem, że każą spakować jego rzeczy, bo nie wróci. Wrócił wieczorem. Trochę nieswój, podekscytowany. Wypiliśmy wieczorną kawę i mówię: – To teraz powiedz, co na mnie nagadałeś. Bardzo się zmieszał. – Ja im powiedziałem, że zawarliśmy dżentelmeńską umowę, że nie będziemy nic mówić na swój temat. To śledczy do mnie – ty stary głupku, jak ci dam umowę, to do końca życia nie wyjdziesz! Gadaj albo będziesz siedział. To co miałem robić? Powiedziałem im wszystko, o czym rozmawialiśmy.

Drugim, który się przyznał, że z nim rozmawiali o mnie, był Jerzy Kocan, komornik. Szliśmy na spacer, jego odwołali, a ja wyszedłem na spacerniak. Na Mokotowie były spacerniaki na szczycie bloku. Małe klitki ogrodzone betonowym czterometrowym płotem. Słońce tam nigdy nie dochodziło. Zimno. Chodzę po spacerniaku i zorientowałem się, że za długo ten spacer się przeciąga. Ale nie zawsze była okazja, to chodzę. W końcu miałem dosyć i krzyczę do „kogutkowego": – Która godzina? Ile jeszcze? A on do mnie: – Spaceruj, spaceruj. W końcu ktoś przyszedł, zaprowadził mnie do celi, ale w celi jestem sam. Komornika nie ma. Po godzinie wrócił. Dwie godziny na spacerniaku, godzina w celi. W sumie trzy godziny. Pytam: – Pewnie cię maglowali o mnie? – A skąd wiesz? No tak, przecież wiesz, jacy oni są.

Mogłem przewidzieć, że pełni taką rolę. Był już dawno po wyroku. Dostał osiem lat, a na Mokotowie bujał się czwarty rok. Pracował w ten sposób na lepsze warunki. Pochodził z Warszawy, więc rodzina miała bliżej niż gdzieś do Wronek. Poza tym jako komornik przy kryminalnych życia by nie miał. W ten sposób się opłacał.

Był na Mokotowie kalifaktor, który pełnił rolę fryzjera. Dwa razy w tygodniu przychodził golić. Podobno był fryzjerem z zawodu. Miał wyrok 25 lat i był jedynym pośrednikiem między nami i złodziejami. A ze złodziejami dobrze było utrzymywać kontakt, bo można było czasem od nich dostać coś zabronionego regulaminem więziennym. Na przykład kabel do zrobienia grzałki. Po apelu przy odrobinie szczęścia można się było podłączyć do gniazda żarówki i zrobić herbatę czy kawę. Mówię do niego kiedyś: – Panie Wojtku, porządny z pana facet, tylko życiorys panu zachlapali. – Jak? Czym zachlapali? – Tym imieniem. Takie masz pan imię jak Jaruzelski. Od tego dnia straciłem u niego fory. Nie bardzo chciał później ze mną rozmawiać.

Od 17 maja 1983 roku do września byłem w więzieniu w Potulicach. Dostałem grupę klasyfikacyjną P2Z. P znaczy pierwszy raz karany. Z – rygor zasadniczy. Dwójka nie pamiętam, co oznaczała. Do tego jedno widzenie 60-minutowe raz w miesiącu, cztery listy do wysłania i cztery przychodzące, dwa razy w miesiącu wypiska. To były moje prawa.

W Potulicach ze zdziwieniem zauważyłem, że kajfusami byli ludzie z „Solidarności", co było wygodne dla administracji. Ograniczało kontakt z innymi osadzonymi spoza pawilonu. (...)

Mam protokół z dochodzenia: Andrzej Słowik 8 stycznia 1984 r. znieważył funkcjonariuszy więzienia w Barczewie. Ciekawostką jest, że wśród znieważonych występuje plutonowy Andrzej Gwiazda.

To był początek najdłuższej głodówki bez przymusowego dokarmiania – 21 dni. Byliśmy we dwóch z Kropiwnickim. Po proteście w celi atanda wyciągnęła mnie na zewnątrz. Na korytarzu owinęli w koc, przewrócili i tłukli o ścianę. Krzyczałem: Bandyci, gestapo! Później zamknęli mnie na ileś godzin w celi z podwójnymi ścianami bez okna. Głodówkę zaczęliśmy z Kropą po moim powrocie do celi. Po trzech tygodniach ważyłem 59 kilogramów 600 gramów, gdy przed głodówką 83 kilogramy 100 gramów. Zaczęli mnie przymusowo dokarmiać. Codziennie około dwunastej w asyście więziennego lekarza, niejakiego Sobolewskiego, przychodziła ekipa do dokarmiania. Przy pierwszym podejściu nie mogli mi otworzyć ust. Sobolewski polecił wprowadzić sondę przez nos. Później ordynował użycie szczękorozwieracza i językotrzymacza. I rurę do żołądka. Bardzo się starał. Za walkę z nami dostał tytuł: Zasłużony Lekarz PRL. W ekipie wyróżniał się też Antoś Pyton. Nazwiska nie pamiętam, ale znany był właśnie jako Antoś Pyton. Łapy miał jak łopaty przy niewielkim mózgu.

W trakcie głodówki przyjechały panie z Komitetu Prymasowskiego – Anna Trzeciakowska i Ligia Iłłakowicz-Grajnert, a z nimi pani doktor Zofia Kuratowska. Namawiały nas do przerwania protestu, ale myśmy mieli swoje doświadczenia więzienne i wiedzieliśmy, że tak długo, jak nasze postulaty nie zostaną spełnione, nie możemy się poddać. Przy okazji wizyty pań episkopat dostał z wiarygodnego źródła informacje o proteście głodowym.

Po zakończeniu głodówki, po 52 dniach, zostaliśmy przeniesieni do wspólnej celi. Jurek Kropiwnicki dostał zgodę na posiadanie magnetofonu i materiałów do nauki angielskiego i francuskiego. Lekcje dla wszystkich więźniów politycznych prowadził w dużej celi pod nadzorem Antosia Pytona, którego też zmusił do nauki. Antoś przychodził z zeszytem, ołówkiem i pilnie notował. Mam wystawione świadectwo ręcznie wypisane na skserowanej stronie podręcznika „First Things First" L.G. Alexandra: ,,Zaświadcza się, iż p. Andrzej Słowik w okr.   X 1983 – VI 1984 uczestniczył w kursie nauki j. angielskiego zorganizowanym przez – i dla więźniów politycznych. Podpis – J. Kropiwnicki, Z.K. Barczewo 21.07.1984". Pod spodem czerwona okrągła pieczęć. W środku symbol Solidarności Walczącej. Wokół napis – ,,Solidarność Więźniów Politycznych Barczewo". Po tej głodówce dostaliśmy wszystko, o co nam chodziło.

Kropiwnicki kiedyś obliczał, że im więcej więźniów głodowało równocześnie, tym czas głodówki do ustępstw w dyrekcji był proporcjonalnie krótszy. Myśmy głodowali tylko we dwóch i dlatego to trwało aż 52 dni.   (...)

Czy w Barczewie zetknął się pan bliżej z Erichem Kochem?

Kocha widziałem może trzy razy. Pierwszy raz na spacerniaku. Byliśmy we dwóch, ale on trzymał się z daleka ode mnie. Nie obchodził całego okręgu, tylko spacerował po półokręgu. Żeby się do mnie nie zbliżać. Powiedział tylko: – Dżen dobry. Podobno tyle umiał po polsku. Klawisze mówili, że nie podejdzie, bo się boi, żeby go ktoś nie zabił.

Wrażenie – mały zasuszony staruszek w więziennej czapce i kurtce. Ponieważ siedzieliśmy na tym samym korytarzu, to dzięki naszym protestom i jemu przy okazji skanalizowali celę. Tyle skorzystał na sąsiedztwie. Może jeszcze i to, że podczas protestów podnosiliśmy, że przez umieszczenie nas razem na oddziale izolacyjnym traktuje się więźniów politycznych tak samo jak zbrodniarzy wojennych. Żeby nas pozbawić argumentów, Kocha przenieśli na oddział szpitalny, o znacznie wyższym standardzie. Dostał białą pościel i lepsze jedzenie. Strażnicy mówili, że Koch liczył na zwolnienie po dwudziestu pięciu latach. Podobno były na ten temat jakieś negocjacje, ale wybuch „Solidarności" je przerwał. Raz do roku dostawał paczkę z Czerwonego Krzyża. Mówiono, że odwiedzała go córka. (...)

24 lipca 1984 roku wyszliście ?z więzienia – pan i Kropiwnicki. Objęła was amnestia.

Z więziennego podwórza zabrała nas wołga z kierowcą i dwoma esbekami. Chcieli w ten sposób uniknąć demonstracyjnych powitań na dworcu w Barczewie, gdzie czekały nasze rodziny. Dowieźli nas do Łodzi i wręczyli zaproszenie na 26 lipca. Mieliśmy się stawić w komendzie wojewódzkiej milicji.

26 lipca mnie i Kropiwnickiemu przedstawiono wizję naszej przyszłości. Po pierwsze, nie myślcie o jakiejkolwiek pracy, bo pracy nigdzie nie dostaniecie. Po drugie, możecie się ewentualnie gdzieś uczyć. Ale żeby się uczyć, to trzeba się z czegoś utrzymać, a pracy nigdzie nie dostaniecie. Po trzecie zatem, pozostaje wam wyjazd za granicę. I to będzie dla was najlepsze rozwiązanie. Możecie wyjechać, dokąd chcecie. Dostaniecie paszport, ale tylko w jedną stronę. To była trzecia propozycja wyjazdu za granicę po tych na Mokotowie i w Barczewie. Podziękowałem za informację, bo i wcześniej, i teraz za granicę się nie wybierałem. Brak pracy był dla mnie perspektywą bardzo bolesną.  Wiedziałem, że z głodu z rodziną nie zginiemy. Przychodziła zagraniczna pomoc, także do Łodzi, ale brak pracy odczuwałem jako degradację.

Na garnuszek wziął nas trzech ojciec Stefan Miecznikowski. Trzech, bo Grzesiek Palka wyszedł dwa dni po nas. Dostawaliśmy pomoc żywnościową, chemię gospodarczą, ale także trochę pieniędzy, żeby opłacać niezbędne rachunki. Zakładaliśmy, że taka sytuacja nie może długo trwać i wkrótce będziemy mogli za pomoc podziękować. Wszyscy trzej wystąpiliśmy bowiem do sądu o przywrócenie do pracy na poprzednie stanowiska.

Kropiwnicki i Palka byli pracownikami naukowymi na uniwersytecie i politechnice, ale w moim wypadku sprawa wydawała się prosta. Kierowców w MPK ciągle brakowało i wystarczyło skierowanie z urzędu pracy. A jednak nie. MPK odmówiło przyjęcia mnie. Sprawę w sądzie przegrałem, bo z MSW przyszło pismo, że z obowiązkowego pośrednictwa pracy wyłącza się MPK, Uniwersytet Łódzki i Politechnikę Łódzką. Dopiero późną jesienią 1987 roku okazało się, kto naprawdę tym kręcił. Przypadkiem na ulicy w Warszawie spotkałem Siłę-Nowickiego. Znaliśmy się jeszcze z Komisji Krajowej, sprzed stanu wojennego.

– Co u pana słychać? Co pan robi?

– Poza konspirowaniem nic nie robię, bo nie mam pracy.

– Jeżeli pan wyrazi zgodę, to mogę podjąć próbę załatwienia sprawy.

– Proszę spróbować.

Niedługo później zadzwonił, żeby przyjechać do Warszawy. Pojechałem. Powiedział, że to Rakowski zastrzegł dla siebie decyzję o zatrudnieniu lub nie wypuszczonych z więzień ludzi „Solidarności". Siła uzyskał zgodę Rakowskiego na podjęcie przeze mnie pracy taksówkarza. Poszedłem na kurs topografii dla taksówkarzy i w styczniu 1988 roku dostałem koncesję. Zostałem taksówkarzem. (...)

Skróty oraz pierwsze pytanie wywiadu pochodzą od redakcji.

Andrzej Słowik w latach 1977–1981 był członkiem PZPR. W 1980 roku brał udział w strajku w MPK w Łodzi, gdzie wtedy pracował, wstąpił do „Solidarności", a następnie został wybrany na szefa Zarządu Regionu Łódzkiego. Podczas I zjazdu „S" wszedł w skład Prezydium Komisji Krajowej. Po wprowadzeniu stanu wojennego zatrzymany i skazany na sześć lat więzienia. Po 1989 roku ponownie szef łódzkiej „Solidarności", w latach 90. wiceminister pracy ?i polityki socjalnej

Jak wyglądało pana zatrzymanie po wprowadzeniu stanu wojennego?

Do mnie do gabinetu wpadło czterech młodych. Wszyscy w jednakowych wełnianych brązowo–zielonych czapeczkach. Rozstawili się po kątach. Po nich wszedł jakiś człowiek w wojskowej panterce i z nim jeszcze jeden. Zażądali, żeby opuścić budynek, bo skończyły się rządy „Solidarności" i wszyscy jesteśmy zatrzymani. Próbowałem z nimi polemizować, że jesteśmy legalnie działającą organizacją, nikt nas nie rozwiązał, że należą się nam wyjaśnienia. Wtedy ten w panterce zbliżył się do mnie i zaczął szeptać: – Jak nie wyjdziesz, to cię, k..., tak załatwimy, że tu zdechniesz.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów