Nawet z krótkiej prezentacji stanowiska medycyny w kwestii śmierci można się zorientować, że w dużej mierze jest to formuła umowna. Przede wszystkim obumieranie poszczególnych części mózgu nie następuje jednocześnie i nie można wykluczyć, iż nawet u osoby spełniającej medyczne kryteria zgonu nie wszystkie komórki są martwe. Stwierdzenie, czy nastąpiło nieodwracalne ustanie czynności mózgu, niezbędne do uznania czyjegoś zgonu, wymaga obserwacji od sześciu do 12 godzin, a u dzieci nawet dłużej. Czas ten wypełniają procedury i badania, które służą upewnieniu się lekarzy, że pacjent definitywnie nie żyje.
Już sama lista etapów agonii (życie zredukowane, życie minimalne, śmierć kliniczna) budzi przeświadczenie, że nie mamy do czynienia z aktem nagłym, oddzielającym życie od śmierci w sposób nieciągły, ale ze zmieniającym się w czasie procesem. Innymi słowy, umieranie człowieka (a pewnie innych organizmów także) nie jest podobne do nagłego wyłączenia żarówki, lecz raczej do zjeżdżania suwakiem potencjometru od pełnego światła do całkowitej ciemności, podobnie jak to się robi na widowni teatru przed spektaklem. Ale w odróżnieniu od teatru, gdzie po takim zabiegu rozpoczyna się sztuka, na wewnętrznej scenie psychiki zmarłego nie wyświetla się już nic. Przynajmniej mocno chcielibyśmy w to wierzyć.
Nadzieja na ucieczkę
A jeśli to nieprawda? Skoro umieranie jest procesem rozciągniętym w czasie, to zanim osiągnie on swoje minimum, oznaczające definitywne i nieodwracalne zerwanie z życiem, umierający zachowuje w jakiejś mierze funkcje psychiczne, dopóki nie nastąpi całkowity rozpad jego jaźni. Etap ten trwa niezależnie od takich czy innych definicji zgonu, a medycyna nie wie o nim nic. Chyba nawet nie chce wiedzieć: obiektywne badania ze zrozumiałych względów są tu utrudnione. Pozostają relacje tych, którym udało się wyjść ze stanu śmierci klinicznej. Ich opowieści składają się na kanon literatury opiewającej „życie po życiu", z obowiązkowymi rekwizytami, osobami i zachowaniami: tunel ze światełkiem na końcu, wędrówka tym tunelem, pomocnicy w podążaniu ku pełgającemu w nim ognikowi, stan euforii, niekiedy wychodzenie poza własne ciało i przyglądanie się wszystkiemu z góry itp. Piśmiennictwo tego typu można by określić jako „trzy ćwierci do śmierci" lub literaturę przedzgonia, skoro nieboszczycy wracają niekiedy do naszego świata, by o swych doznaniach zdać relację bliźnim.
Zasygnalizowanymi kwestiami zajmuje się odłam fantastyki, który dla naszych potrzeb można by określić jako mortalistykę. W przeciwieństwie do literatury „życia po życiu" , mającej charakter, jak rozumiem, dokumentarny, wizje autorów science fiction nie pretendują do wiedzy, jak jest w zaświatach, kto je zamieszkuje, jakie tam panują porządki itp. Utwory literackie tego rodzaju, daleko mniej liczne niż scenariusze Raymonda Moody'ego et consortes, a także znacznie mniej pokupne – żaden nie stał się bestsellerem – więcej mówią o umierającym człowieku niż o krainie, którą nawiedzamy po śmierci.
Pora na przykłady. Mortalistyka ogranicza się do opiewania sytuacji, kiedy ktoś ponosi śmierć, ale jego mózg nie chce się z tym pogodzić i generuje uspokajające wizje, że delikwent się uratował i wkroczył w nową, nie tak opresyjną rzeczywistość. W opowiadaniu Ambrose'a Bierce'a „Most" wieszają za zdradę żołnierza; bohater, z którego punktu widzenia prowadzona jest narracja, konając, tworzy rozbudowaną fantazję, że oto stryczek się zrywa, a on sam uchodzi przed pogonią. W powieści „Chytrus" Williama Goldinga marynarz ze storpedowanego podczas II wojny światowej okrętu tonie, nie zdążywszy się pozbyć ciężkich, przeszkadzających w pływaniu butów. Tonący ma jednak wizję, że buty zrzucił i dotarł do sterczącej z morza nagiej skały, na której, pijąc deszczówkę i żywiąc się małżami, tygodniami czeka na ratunek. Ekipa ratownicza wyławia go jednak z wody martwego i w nieszczęsnych butach, dodając sobie otuchy, że Chytrus „umarł bez bólu".