Życie pośmiertne nieboszczyków

Medycyna uważa, że śmierć pnia mózgu wystarczy, aby uznać organizm ludzki za martwy. Mortalistyka jest innego zdania.

Publikacja: 02.11.2014 01:17

Nawet z krótkiej prezentacji stanowiska medycyny w kwestii śmierci można się zorientować, że w dużej mierze jest to formuła umowna. Przede wszystkim obumieranie poszczególnych części mózgu nie następuje jednocześnie i nie można wykluczyć, iż nawet u osoby spełniającej medyczne kryteria zgonu nie wszystkie komórki są martwe. Stwierdzenie, czy nastąpiło nieodwracalne ustanie czynności mózgu, niezbędne do uznania czyjegoś zgonu, wymaga obserwacji od sześciu do 12 godzin, a u dzieci nawet dłużej. Czas ten wypełniają procedury i badania, które służą upewnieniu się lekarzy, że pacjent definitywnie nie żyje.

Już sama lista etapów agonii (życie zredukowane, życie minimalne, śmierć kliniczna) budzi przeświadczenie, że nie mamy do czynienia z aktem nagłym, oddzielającym życie od śmierci w sposób nieciągły, ale ze zmieniającym się w czasie procesem. Innymi słowy, umieranie człowieka (a pewnie innych organizmów także) nie jest podobne do nagłego wyłączenia żarówki, lecz raczej do zjeżdżania suwakiem potencjometru od pełnego światła do całkowitej ciemności, podobnie jak to się robi na widowni teatru przed spektaklem. Ale w odróżnieniu od teatru, gdzie po takim zabiegu rozpoczyna się sztuka, na wewnętrznej scenie psychiki zmarłego nie wyświetla się już nic. Przynajmniej mocno chcielibyśmy w to wierzyć.

Nadzieja na ucieczkę

A jeśli to nieprawda? Skoro umieranie jest procesem rozciągniętym w czasie, to zanim osiągnie on swoje minimum, oznaczające definitywne i nieodwracalne zerwanie z życiem, umierający zachowuje w jakiejś mierze funkcje psychiczne, dopóki nie nastąpi całkowity rozpad jego jaźni. Etap ten trwa niezależnie od takich czy innych definicji zgonu, a medycyna nie wie o nim nic. Chyba nawet nie chce wiedzieć: obiektywne badania ze zrozumiałych względów są tu utrudnione. Pozostają relacje tych, którym udało się wyjść ze stanu śmierci klinicznej. Ich opowieści składają się na kanon literatury opiewającej „życie po życiu", z obowiązkowymi rekwizytami, osobami i zachowaniami: tunel ze światełkiem na końcu, wędrówka tym tunelem, pomocnicy w podążaniu ku pełgającemu w nim ognikowi, stan euforii, niekiedy wychodzenie poza własne ciało i przyglądanie się wszystkiemu z góry itp. Piśmiennictwo tego typu można by określić jako „trzy ćwierci do śmierci" lub literaturę przedzgonia, skoro nieboszczycy wracają niekiedy do naszego świata, by o swych doznaniach zdać relację bliźnim.

Zasygnalizowanymi kwestiami zajmuje się odłam fantastyki, który dla naszych potrzeb można by określić jako mortalistykę. W przeciwieństwie do literatury „życia po życiu" , mającej charakter, jak rozumiem, dokumentarny, wizje autorów science fiction nie pretendują do wiedzy, jak jest w zaświatach, kto je zamieszkuje, jakie tam panują porządki itp. Utwory literackie tego rodzaju, daleko mniej liczne niż scenariusze Raymonda Moody'ego et consortes, a także znacznie mniej pokupne – żaden nie stał się bestsellerem – więcej mówią o umierającym człowieku niż o krainie, którą nawiedzamy po śmierci.

Pora na przykłady. Mortalistyka ogranicza się do opiewania sytuacji, kiedy ktoś ponosi śmierć, ale jego mózg nie chce się z tym pogodzić i generuje uspokajające wizje, że delikwent się uratował i wkroczył w nową, nie tak opresyjną rzeczywistość. W opowiadaniu Ambrose'a Bierce'a „Most" wieszają za zdradę żołnierza; bohater, z którego punktu widzenia prowadzona jest narracja, konając, tworzy rozbudowaną fantazję, że oto stryczek się zrywa, a on sam uchodzi przed pogonią. W powieści „Chytrus" Williama Goldinga marynarz ze storpedowanego podczas II wojny światowej okrętu tonie, nie zdążywszy się pozbyć ciężkich, przeszkadzających w pływaniu butów. Tonący ma jednak wizję, że buty zrzucił i dotarł do sterczącej z morza nagiej skały, na której, pijąc deszczówkę i żywiąc się małżami, tygodniami czeka na ratunek. Ekipa ratownicza wyławia go jednak z wody martwego i w nieszczęsnych butach, dodając sobie otuchy, że Chytrus „umarł bez bólu".

W powieści J.G. Ballarda „Wyspa" zamożny architekt, wracając do domu z prędkością 140 km/godz., łapie gumę i zostaje wyrzucony z pasa autostrady na trójkątny spłachetek o długości może 200 jardów. Po oszacowaniu ran, kontuzji i szkód próbuje się wydostać z wyspy, co okazuje się przedsięwzięciem nie do wykonania. Stopniowo Maitland grzęźnie na swej wyspie, miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Poruszając się o kuli wśród wysokich traw i wraków porzuconych aut, odkrywa, że teren jest o wiele rozleglejszy, niż mu się zdawało, a także zabudowany i zamieszkany. W scenerii ruin, śmieci, resztek, z dala od przewalającej się z hukiem aut cywilizacji Maitland próbuje przeprowadzić jakiś plan, ale wszystko, czego się ima, rozłazi mu się w rękach. Jego postępowanie cechuje coraz wyższy poziom irracjonalności, o dawnym życiu z żoną, synem i kochanką stopniowo zapomina. „Właściwie nie czuł już potrzeby opuszczenia wyspy i to samo potwierdzało, że objął ją w posiadanie" – czytamy na ostatniej stronie powieści.

Nie ma tu dosłownego stwierdzenia autora, że chodzi o stan pośmiertny, ale tylko taka interpretacja wydobywa dramat Maitlanda, który naprawdę zginął w wypadku, uderzając głową w kierownicę i robiąc proszek z samochodowych zegarów. Agonia opisana jest jako gra wyobraźni produkującej scenerię wyspy, wmawiającej zmarłemu, że wyszedł z katastrofy cało, a także że natychmiast podejmuje próby powrotu do cywilizacji. Stopniowo dziczeje, w starciu z dziwną rzeczywistością odnosząc coraz poważniejsze kontuzje, na swojej wyspie jest jak Robinson (ma także swojego Piętaszka). J.G. Ballard, w swoim czasie zwolennik psychoanalizy, sugeruje ponadto, że trójkątna, porośnięta wysoką trawą wyspa ma się kojarzyć z powrotem bohatera do łona matki, co można uznać za wyraźny sygnał ze strony autora, jak się sprawy mają.

W „Fabryce bezkresnych snów" tegoż Ballarda bohater ginie w wypadku samolotu wodującego na Tamizie. Tu sprawy przedstawione są jaśniej: po spędzeniu pod wodą 11 minut mężczyzna wydostaje się na brzeg w całkiem niezłej formie, spotykając grupę osób, które przyglądały się jego przygodzie. Lekarka bada go i opatruje, inni rozmawiają z nim o tym i owym – okazuje się, że trafił do małej osady, z której wydostanie się nie powinno sprawiać kłopotów. A jednak znowu wiążą się z tym nieprzezwyciężalne trudności – powieść zamienia się w serię fantasmagorii coraz bardziej rozchwianych, coraz mniej trzymających się realności, aż wszystko, co tam egzystuje, zrywa się do masowej emigracji gdzieś dalej. W trakcie peregrynacji po osadzie i wokół niej do bohatera dociera, że prawdopodobnie nie żyje: „Samolot spoczywał na dnie w odległości dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwarte. Kołysał je prąd. (...) Światło rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwilę postać martwego mężczyzny siedzącego przy sterach".

Świat rozkładu

Podobne klimaty znajdujemy w powieści Martina Amisa „Martwe dzieci", w której grupa nastolatków prawdopodobnie ginie w wypadku. Fabułę można traktować jako pośmiertne halucynacje ich gasnących mózgów: ginąc, wyobrażają sobie swoje przyszłe życie w pełnym bólu i przemocy świecie. W powieści „Niepocieszony" Kazuo Ishiguro bohater, z zawodu muzyk wirtuoz, przybywa z koncertami do miasta, ale zamiast grać, wdaje się w akcję pomocy mieszkańcom w różnych opresjach życiowych. Początkowo osiąga sukcesy, ale z czasem sprawy mają się coraz gorzej. W końcu uświadamia sobie, że miasto jest emanacją jego psychiki i rozrachunkiem z życiem, które właśnie dobiegło końca.

Wizje pośmiertne w wykonaniu różnych przecież autorów mają wiele cech wspólnych. Bohater znajduje się w dziwacznym otoczeniu, rządzących nim praw nie rozumie, więc próbuje przeczekać. Katastrofa, która mu się przydarza, stanowi tylko wstęp do rozbudowanej rzeczywistości, w której stopniowo się urządza, ale która okazuje się coraz bardziej rozchwiana i nieobliczalna. W trakcie oswajania nowej rzeczywistości osiąga pewne sukcesy, lecz prędzej czy później przekonuje się, że wydostanie się z matni przekracza jego możliwości. Walczy jednak albo usiłuje przetrwać w scenerii mającej coraz więcej symptomów rozkładu: wraki aut, zwalone domy, ruiny, wśród których plączą się zdezorientowani ludzie.

Można w tym widzieć czyściec, do którego trafiają dusze bohaterów, bardziej jednak przemawia do mnie wersja, że to pośmiertne rojenia mózgów, które przecież nie od razu zaprzestają emanacji kojarzonej z pracą umysłu. Proces ten nie kończy się skokowo, jakby chcieli spece od transplantacji, którzy u ofiar katastrof piorunem ogłaszają ustanie funkcji mózgu, aby jak najszybciej pobrać cenne organy. Świadomość, jak wszystkie procesy w przyrodzie, gaśnie stopniowo, z pewną inercją. O kształcie krzywej, według której proces ten postępuje, można dyskutować, prawdopodobnie zależy ona od stopnia destrukcji organizmu i od cech indywidualnych. U jednych przebiegałaby zatem bardziej stromo, u innych – łagodniej; w każdym razie i tu, i tu jest dość czasu na generowanie wizji podobnych do tych w wykonaniu Bierce'a, Goldinga czy Ballarda. Czas zresztą jest tu pojęciem względnym: w ciągu sekund czy minut umierający przeżywa długie sekwencje urojonego życia.

W porównaniu z Ballardem klasyk science fiction Philip Dick idzie o krok dalej. W powieści „Oko na niebie" czytelnik uczestniczy w emanacjach umysłów ośmiorga turystów, którzy padli ofiarą katastrofy podczas zwiedzania bewatronu (rodzaj cyklotronu z lat 50. XX wieku, urządzenia do przyspieszania cząstek). Na skutek awarii wiązki bewatronu, silnego promieniowania i działania pól magnetycznych ludzie ci generują wizje całych światów, w których za każdym razem znajduje się cała ósemka. Są to zwichrowane wersje naszej rzeczywistości, wzbogacone o prywatne obsesje czy poglądy generującego. Wizję tę można przerwać np. przez fizyczny atak na jej autora; natychmiast generowanie przejmuje jego następca. Bohaterowie po raz kolejny muszą się zorientować, kto jest generatorem, i wspólnie doprowadzić do zerwania nieznośnej dla wszystkich realności.

Powieść kończy się dotarciem ekip ratowniczych do leżących wewnątrz bewatronu nieprzytomnych turystów i wyniesieniem ich z niebezpiecznej strefy. Ostatni rozdział wygląda optymistycznie: oto wrócili do amerykańskiej realności, są pełni optymizmu, snują plany na przyszłość – ale Dick daje sygnał, że nie wszystko zostało wyjaśnione i prawdopodobnie znajdują się w kolejnej projekcji kogoś bardziej statecznego umysłowo. Równie uprawniona jest więc interpretacja, że wszyscy owi turyści spadli z platformy obserwacyjnej, z niebagatelnej wysokości prawie 20 metrów. Ponieśli przy tym śmierć na miejscu i pospołu generują owe wizje, które jakimś cudem odbierane są przez wszystkich naraz i stanowią źródło ich pośmiertnej udręki.

Półżycie

Dick jest także autorem najwybitniejszego dokonania z dziedziny mortalistyki: uznanej za arcydzieło science fiction powieści „Ubik". Zmarli nie umierają tu całkowicie, ale za pomocą specjalnych zabiegów utrzymuje się ich w stanie półżycia. Na żądanie krewnych można się z nimi komunikować, zasięgać ich porady itp. Tego typu przedsiębiorstwem jest Moratorium Ukochanych Współbraci w Zurychu, zarządzane przez Herberta Schönheita von Vogelsang. Kiedy bohaterowie przebywają na terenie Moratorium, mając sprawę do załatwienia, w tle pobrzmiewa XIII-wieczny hymn „Dies irae" Tomasza z Celano: „Jakże wielki strach nastanie/ Gdy Pan przyjdzie niespodzianie/ Sądzić ludzkich serc otchłanie".

Zasadnicza część powieści traktuje jednak o pośmiertnych perypetiach grupy jasnowidzów, którzy zginęli w zamachu bombowym zorganizowanym przez konkurencję. W pewnym momencie ich przywódca znajduje się w świecie, który rozpada się na jego oczach, a jednocześnie cofa się w czasie (Joe Chip świadkuje wojnie polsko-niemieckiej z 1939 roku). Rozpad dotyczy także jego jestestwa; jedynym ratunkiem okazuje się uniwersalny preparat o nazwie Ubik, który można wypić, rozpylić itp., na chwilę przywracając światu jego postać. Jednocześnie dzięki technice „mortalnej" Joe pozostaje w kontakcie z właścicielem firmy Runciterem, który krótkimi wierszykami pisanymi na ścianie lub na ekranie stara się informować go o jego statusie. Okazuje się, że do rozpadu funkcji psychicznych po śmierci dochodzi, według Dicka, generowanie wizji przez najsilniejszych zmarłych, zamykanie w nich osobników słabszych psychicznie albo już wyczerpanych i w ten sposób maltretowanie nieboraków aż do smutnego końca.

W „Ubiku" zatem interferują ze sobą projekcje nieboszczyków przebywających w stanie półtrwania. W Moratorium Ukochanych Współbraci odbywa się bezlitosna walka o dominację, przy czym wygrywają psychiki najsilniejsze, u których proces rozkładu czy też rozchwiania funkcji mózgu nie jest jeszcze zaawansowany. W interpretacji Dicka zwykły, sielski cmentarz, gdzie nad grobami szumią brzozy, a bliscy zapalają swym zmarłym znicze i oddają się refleksjom nad przemijaniem, tylko z pozoru przypomina spokojne miejsce. Za zasłoną tablic i nagrobków odbywają się mordercze zmagania o zhołdowanie, narzucenie swej projekcji innym. Nie ma mowy o żadnym wiecznym odpoczywaniu, Moratorium w „Ubiku" kipi od aktywności, a bohater dostający się do świata połowicznie umarłych rozpaczliwie walczy, by nie umrzeć powtórnie, tym razem definitywnie.

W Polsce blisko tematów związanych z mortalistyką pozostaje Marek Huberath (pseudonim fizyka z Krakowa).W opowiadaniu „Trzeba przejść groblą" wykorzystuje schemat użyty przez Ballarda w „Wyspie" i „Fabryce bezkresnych snów": bohater odwozi do szpitala ojca, który miał atak. W szpitalu jednak nikogo nie leczą, trwa tam natomiast nieustanna walka o przetrwanie – ziemia się rozwiera, przez szczeliny atakują ślepe węgorze itp. Chcąc się ewakuować, trzeba wejść na ewangeliczną wąską groblę: bohater prowadzi ojca, ale to właściwie ojciec prowadzi jego. Tak dochodzą do końca grobli, skąd wiodą wzwyż schody tak strome i wąskie, że aż mąci się w głowie. Okazuje się, że bohater nie tyle ratuje ojca, ile sam został zabity w napadzie, a ojciec jako życzliwa dusza pomaga mu w rytuale przejścia w zaświaty.

W powieści „Portal zdobiony posągami" także mamy życie po śmierci jak się patrzy: przyjmuje tu ono formę nudnej konferencji naukowej z zakresu historii sztuki. Uczestnicy są zakwaterowani w hotelu, dość marnym i dziwacznym, ale podobnie jak u Ballarda opuścić go nie sposób. W końcu udaje się znaleźć wyjście; po licznych perypetiach i podróży przez nader ciekawe okolice bohater trafia do nieba i tam dostępuje nawet zaszczytu obcowania z nieziemsko pięknymi Adamem i Ewą z byłego raju. To każe przypuszczać, że ów hotel nie był niczym innym jak czyśćcem pilnowanym przez diabły.

Wszystko to uznać można za literackie poszlaki, przeczucia, że na ziemskim bytowaniu życie człowieka się nie kończy i istnieje jakiś dalszy ciąg. Nas jednak bardziej interesuje ów moment przekroczenia bram śmierci, jak się mówi górnolotnie, i procesy fizjologiczne, które temu towarzyszą, a które właśnie w formie zacytowanych wizji przedstawia mortalistyka. Nawet nagła śmierć nie oznacza definitywnego końca, po którym nastają ciemność i nicość; procesy psychiczne stopniowo gasną i wyciszają się, a oderwanie od realnego świata narasta i w końcu zamienia się w przepaść nie do przebycia. O tym, że człowiek jeszcze kontaktuje po śmierci, choć szczątkowo, zdawali się wiedzieć autorzy Tybetańskiej Księgi Umarłych, która zaleca, by przez pewien czas odczytywać zmarłemu różne rady i przestrogi na drogę, która go czeka. Odczytywać trzeba wielokrotnie, bo wszak jego percepcja jest osłabiona i przytępiona, ale wyposażenie go w tę wiedzę jest obowiązkiem żywych, którzy mienią się przyjaciółmi zmarłego i którym jego los leży na sercu. Za podobny sygnał można uznać również refleksje nawiedzające obserwatorów egzekucji polegających na oddzieleniu głowy od tułowia skazańca mieczem lub toporem. Otóż wyrażali oni przekonanie, że głowy owe, tocząc się już po szafocie, wykazywały wciąż oznaki aktywności psychicznej, a nawet jakoby dawały im znaki. Przez pewien czas – nie zanadto długi – wciąż zachodziły w nich procesy myślowe o znamionach silnie gasnących. Stąd bodaj wywodzi się znane powiedzenie o marzeniu ściętej głowy.

Wszechświat i mózg

Czy tego typu przeczucia da się potwierdzić? Dzisiejsza nauka, dysponując nowoczesnymi metodami i aparaturą, była w stanie zwizualizować to, co się dzieje w mózgu, np. pokazać, jak się w nim odciska fenomen przeżycia religijnego. Niewątpliwie rezonans magnetyczny, tomografia czy techniki scyntylacyjne nadawałyby się do tego typu operacji, gdyby nie mocne zastrzeżenia. Po pierwsze, sygnały z wnętrza konającego mózgu byłyby na tyle słabe – i coraz słabsze z upływem czasu – że nasza świetna aparatura okazałaby się może bezużyteczna, jako dysponująca zbyt małą rozdzielczością. Dochodzą też względy etyczne i kulturowe. Nie bardzo wyobrażam sobie pacjenta oblewanego przez śmiertelne poty, ale obłożonego tęgo aparaturą, oklejonego elektrodami, otoczonego żądnymi pomiarów laborantami itp., a wszystko w nadziei wykrycia oznak jego aktywności psychicznej po śmierci. A już kompletnie nie widzę pomiarów natężenia owych marzeń ściętej głowy, nawet gdyby skazaniec wykazywał tak daleko posunięte umiłowanie nauki, iż godziłby się na cyrk naukowy towarzyszący jego gehennie.

W dzisiejszej nauce panuje przekonanie, że istnieją dwa poważne obiekty do zbadania: bezkresny wszechświat i odpowiadający mu pod względem komplikacji, ale ograniczony objętościowo ludzki mózg. O zasadach działania tego drugiego wciąż niewiele wiemy i nie sądzę, by wkrótce nastąpił tu jakiś przełom. Jeszcze długo przeżycia pośmiertne będziemy kwitować stwierdzeniem, że coś po śmierci śnimy, ale co, jak, z jakim skutkiem – pozostaje w sferze domysłów. Sen nazywany jest wprawdzie bratem śmierci, istnieje zatem między nimi powinowactwo, ale jakiego rodzaju, jak intensywne, pokaże dopiero przyszłość.

Autor jest pisarzem SF, krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał tom felietonów „Rozmyślania nad tlenem"

Nawet z krótkiej prezentacji stanowiska medycyny w kwestii śmierci można się zorientować, że w dużej mierze jest to formuła umowna. Przede wszystkim obumieranie poszczególnych części mózgu nie następuje jednocześnie i nie można wykluczyć, iż nawet u osoby spełniającej medyczne kryteria zgonu nie wszystkie komórki są martwe. Stwierdzenie, czy nastąpiło nieodwracalne ustanie czynności mózgu, niezbędne do uznania czyjegoś zgonu, wymaga obserwacji od sześciu do 12 godzin, a u dzieci nawet dłużej. Czas ten wypełniają procedury i badania, które służą upewnieniu się lekarzy, że pacjent definitywnie nie żyje.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów