Z Dniem Zwycięstwa od zawsze był problem. Hucznie obchodzony w Peerelu, wspomagany zmasowaną propagandą, miał utwierdzać w przekonaniu, że Polska była pełnoprawnym beneficjentem zwycięstwa, państwem, którego żołnierze przy sowieckiej pomocy zdołali pokonać Hitlera, zatykając rękami Janka Kosa z „Czterech pancernych" biało-czerwony sztandar na Bramie Brandenburskiej.
Jednak wielu Polaków zdawało sobie sprawę z tego, że zwycięstwo, które każe się im świętować, jest w istocie zwycięstwem obcej armii, że polscy żołnierze nie zdołali wyzwolić kraju i że w związku z tym nasz triumf w wojnie ma w sobie tyle samo prawdy, ile akrobacje Janka Kosa na Bramie Brandenburskiej.
Dzień Zwycięstwa był w istocie dniem zwycięstwa porządku jałtańskiego w Europie, apoteozą triumfu Stalina. Nic dziwnego, że nie przywiązywano do niego większej wagi w Europie Zachodniej. Zrozumiałe też było, że po upadku komunizmu zniknął niepostrzeżenie i bez żalu z kalendarza świąt w Polsce i pozostałych krajach byłego bloku wschodniego. Z wyjątkiem Rosji i państw posowieckich. Tam – już całkiem otwarcie – przeistoczył się w święto imperializmu rosyjskiego, którym był zresztą od samego początku.
Dień Pobiedy
W putinowskiej Rosji zwycięstwo w II wojnie światowej jest świętością, której strzeże kodeks karny. Za rozpowszechnianie wyrażających „jawny brak szacunku dla społeczeństwa wiadomości o dniach sławy bojowej" można dostać nawet rok łagru. Podobne sankcje grożą za „znieważenie symboli wojennej chwały Rosji". Znacznie więcej – bo nawet do pięciu lat więzienia – grozi za „świadome rozpowszechnianie kłamliwych wiadomości o działalności Związku Sowieckiego podczas II wojny światowej". Przepisy te nie są spadkiem po komunizmie, przeciwnie – zostały wprowadzone do kodeksu raptem rok temu.
Mit zwycięstwa odgrywa w Rosji rolę spoiwa łączącego dawne republiki sowieckie w ciągle nienaruszalną jedność. To dlatego jakakolwiek krytyka zwycięskiej chwały Stalina jest dziś postrzegana jako zagrożenie dla interesów państwa rosyjskiego. Warto przy tym zwrócić uwagę, że do „zwycięskich" republik Związku Sowieckiego nadal oficjalnie się zalicza państwa bałtyckie, brutalnie zaanektowane w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow. Sojusz Stalina z Hitlerem nie kłóci się więc najwyraźniej z mitem sowieckich „pogromców faszyzmu".
O ile więc Europa Środkowa chciałaby jak najszybciej zapomnieć o tym „zwycięstwie", o tyle Rosja wręcz przeciwnie – zrobi wszystko, aby „zwycięstwo" pozostało jak najdłużej fundamentem jej polityki. Nie chodzi tu bowiem tylko o upamiętnienie krwawych zmagań militarnych ani o „pogrom faszyzmu", lecz o jak najbardziej aktualną geopolitykę. Jak długo Zachód będzie afirmował sowieckie zwycięstwo, tak długo współczesna Rosja będzie mogła sobie rościć prawa do ratowania pozostałości ustanowionego wtedy porządku jałtańskiego.
Gdyby zapytać, kto w 1945 roku wygrał wojnę, pierwsza odpowiedź jednoznacznie wskazywać będzie Stalina. Był to okres największego triumfu sowieckiego państwa, które podporządkowując sobie połowę Europy, zdołało osiągnąć większość swoich strategicznych celów. Rosjanie po dziś dzień uważają, że zdobycze terytorialne po prostu im się należały, że niewyobrażalna cena, jaką zapłacili – ponad 12 milionów poległych żołnierzy – całkowicie usprawiedliwiała ich ekspansję w Europie Wschodniej, ostatecznie zaakceptowaną przez aliantów w Jałcie i Poczdamie.