Radioodbiornik, rower i skrzynka piwa Manica. Dokładnie tyle warta jest ziemia w Mozambiku – senor Alberto bez emocji relacjonuje losy jednej z wiosek zagubionych w buszu centralnej prowincji Sofala. Pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna widział już wiele. Podczas trwającej w latach 1975–1992 wojny domowej cierpiał głód, chodził nagi miesiącami, ukrywając się w buszu, został ranny. Teraz pracuje dla Komisji Sprawiedliwości i Pokoju prowadzonej przez misjonarzy ze zgromadzenia ojców białych. Mężczyzna opowiada o tym, jak ponadnarodowe korporacje podstępem, przekupstwem albo siłą przejmują poletka stanowiące jedyne źródło utrzymania miejscowej ludności.
Siedzi w cieniu palm kokosowych, pośród przystrzyżonej trawy i zadbanych domów misjonarskiego Centro de Formaçao de Nazaré utrzymywanego przez ojców białych na przedmieściach portowego miasta Beira w środkowym Mozambiku.
– Alberto to świetny człowiek, bardzo nam pomaga. A pracy mamy tutaj mnóstwo. I trzeba mieć wiele cierpliwości, żeby nie poddać się zniechęceniu. Gdy widzisz taki ogrom nieszczęścia, łatwo pogrążyć się w poczuciu beznadziei. Celem Komisji jest to, by ludzie wzięli wreszcie swój los w swoje ręce. Ale to nie jest łatwe – Hugh, przełożony wspólnoty misjonarzy, uśmiecha się pogodnie. Jest Szkotem o irlandzkich korzeniach. Wieczorami sączy gin z tonikiem i rozrzewnia się, wspominając polskich piłkarzy Celticu Glasgow albo śpiewając „The Fields of Athenry" – balladę o dziewiętnastowiecznej klęsce głodu w Irlandii. Opowiada o swoich pierwszych dniach w Mozambiku na początku lat 90.
Koło zapasowe
W nocy cały czas było słychać strzały. Wojna domowa trwała jeszcze w najlepsze. Po dwóch tygodniach przyzwyczaił się do życia w ciągłym zagrożeniu. Konflikt zbrojny pomiędzy marksistowską, rządzącą od 40 lat partią FRELIMO a opozycyjnym RENAMO, popieranym przez rasistowski rząd w Pretorii, kosztował życie setek tysięcy ludzi i pozostawił kraj w stanie kompletnej ruiny. Ruina pozostała ruiną, choć misjonarze cieszą się z tego, że po dwóch dekadach dziś już prawie każdy w Mozambiku nosi buty, a im samym pozwolono wykonywać wiele funkcji państwowych. Najlepsze szkoły i szpitale są związane z placówkami misyjnymi.
– Jestem takim kołem zapasowym – ojciec Fernando kończy długą opowieść o swoim życiu, którego większość spędził w Mozambiku. – Kiedy na jakiejś misji pojawiają się problemy, to zawsze u mnie dzwoni telefon. A ja, chcąc nie chcąc, muszę jechać.