Czasami, pewnie nawet częściej, niż powinno, pisze się ze złości. Tematem jest sprzeciw, motywem – pięści zaciskające się do walki. Innym razem pomysł przychodzi z zachwytu, tymi samymi drzwiami, którymi do nastolatków zaglądają pierwsze (najczęściej też ostatnie), niezgrabne i szczere, miłosne wiersze. Ale dzisiaj usiadłem do pisania z jeszcze innego powodu – wdzięczności.
Wyobraźmy sobie dziecko, które urodziło się i dorasta u podnóża wysokich, już nawet nie drapiących, ale przebijających swoimi szczytami chmury gór. Widzi je z okna domu, czasami nawet spaceruje w ich pobliżu, ale nie ma pojęcia, jaką drogę wybrać, którymi pójść ścieżkami, żeby zacząć je zdobywać. Są onieśmielające i majestatyczne. Dziecko to zadziera wysoko głowę i patrzy tylko z oddalenia tam, gdzie wyrywa się jego serce. I stopniowo zaczyna docierać do niego, że jeśli się nie odważy, nie zaryzykuje, coś w tym sercu bezpowrotnie umrze. Najłagodniejsze wzniesienie tego pasma jest wciąż nieporównywalnie wyższe niż wszystkie znane i zdobyte już dawno pagórki. Ale wszystko, co w nich pociągające, jednocześnie przeraża. Każdy szczyt obarczony jest przepaścią, a on nie zna drogi. Nikt nie powiedział mu, którędy powinien iść, nie wręczył mapy.