Jednym z najbardziej olśniewających i najprostszych zarazem bon motów wszech czasów był ten wygłoszony przez Chestertona – o człowieku, który przestając wierzyć w Boga, może uwierzyć we wszystko. Ale ta dogmatyczna łatwowierność podszyta jest tak naprawdę nie mniej powszechnym zwątpieniem. Bo kiedy świat, i wszystko, co go wypełnia, przestaje być miłosnym listem wysłanym przez Boga do człowieka, przestaje się odczytywać każde jego zdanie i zgłoskę z poczuciem wdzięczności i czci, a zamiast tego bierze je „for granted”. To tu tkwi korzeń rozpaczliwego poszukiwania cudowności, nadzwyczajności, dzika żądza efektów paranormalnych. W tym, że codzienność straciła blask cudu.
Czytaj więcej
Zdzieranie sobie gardła w krzyku, który i tak zostanie zagłuszony, jest zajęciem z gruntu pozbawionym sensu.
Nie ma bardziej wzruszających scen Ewangelii niż te zaraz po zmartwychwstaniu Chrystusa. Co robi zwycięzca śmierci? Zaprasza uczniów na smażoną rybę. Jest tak niepozorny, że zakochana w nim do szaleństwa Magdalena bierze go za zwykłego ogrodnika. Kiedy przyłącza się do wędrujących uczniów, ci biorą go za najmniej rozgarniętego z mieszkańców Jerozolimy. Trudno o bardziej dobitny dowód na prawdziwość zmartwychwstania. Trzeba naprawdę być Bogiem, żeby tak kompletnie nie troszczyć się o to, za kogo zostanie się wziętym. Mieć – pardon le mot – wywalone na efekt, jaki wywrze Jego niespodziewane pojawienie się wśród przyjaciół i znajomych. Dzięki temu, że wszystko, co robił w ciągu tych kilku dni po zmartwychwstaniu, było do cna wyzute z jakiejkolwiek magiczności i niesamowitości, rzucił niegasnący aż do skończenia świata czar na wszystko, co zwyczajne.
Nie ma bardziej wzruszających scen Ewangelii niż te zaraz po zmartwychwstaniu Chrystusa. Co robi zwycięzca śmierci? Zaprasza uczniów na smażoną rybę. Jest tak niepozorny, że zakochana w nim do szaleństwa Magdalena bierze go za zwykłego ogrodnika.
Od tej pory w tle najbardziej nawet skromnego śniadania tli się ogień rozpalony na brzegu Jeziora Galilejskiego. Każde przypadkowe spotkanie zakochanych pobrzmiewa zachwytem niedowierzającej swemu szczęściu Magdaleny; pierwsze słowa ich powitania już zawsze będą dalekim echem jej wyszeptanego na bezdechu „Rabbuni?”. Każde przebudzenie, choćby i najbardziej nawet brutalne przerwanie snu, jest od tamtej pory sequelem zmartwychwstania. Początkiem nowych cudów, kontynuacji rozpoczętej w Jerozolimie sekwencji magicznych zdarzeń. Bardziej nieprawdopodobnych niż wszystkie rojenia ezoteryków, zodiakar i kolekcjonerów zjawisk paranormalnych. Bo czy może być coś bardziej niesamowitego niż to, że konsekwencja zachwytu spotkaną kilkanaście lat temu dziewczyną budzi mnie właśnie, klepiąc swoją dwuletnią dłonią po policzku? Prenumeratorzy „Czwartego wymiaru” – czy jesteście to w stanie logicznie wytłumaczyć?